W Beskidach, w niedalekim sąsiedztwie lasów, do których dostać się można tylko za pomocą krętych ścieżek, przy głównej drodze pewnej malowniczej wsi, stoi dom. Z pozoru, nie wyróżniający się niczym szczególnym. Niczym, z wyjątkiem historii o pięknej adopcji, o miłości czystej, bezwarunkowej, którą można poczuć tylko wówczas, gdy się do niego trafi. Ten niezwykły dom z zieloną elewacją tworzą Ewa i Tomasz*, którzy adoptowali 3. wspaniałych dzieciaków. Takich, o których często mówi się, że są niechciane, zbyt chore i obciążone, by mieć szansę na adopcję. Zbyt często i nieprawdziwie....
- Kilka lat staraliśmy się z Tomkiem o dziecko. Oboje zawsze chcieliśmy stworzyć dużą rodzinę - mówi Ewa. - Ale okazało się, że Pan Bóg miał dla nas inny plan. Niemal jednocześnie wpadliśmy na pomysł adopcji.
Ewa wraz z Tomkiem zgłosili się do ośrodka adopcyjnego, gdzie odbyli specjalistyczne kursy i przygotowania, by ostatecznie otrzymać tzw. kwalifikację na rodzica adopcyjnego.
- Ku naszemu zdziwieniu, sprawy potoczyły się bardzo szybko - relacjonuje Ewa. - Dostaliśmy informację, że w jednym z domów dziecka na adopcję czeka 5-letni Piotruś. Pojechaliśmy tam natychmiast. I to było jak grom z jasnego nieba. Zakochaliśmy się w nim od pierwszego wejrzenia, całe nasze pierwsze spotkanie przepełnione było wzajemną czułością, co wcale nie jest regułą w takich sytuacjach. Nasza decyzja o jego adopcji była więc dla nas oczywista od samego początku. Tylko moja mama martwiła się, czy sobie poradzimy. Ale my założyliśmy sobie, mimo lęku, że podołamy.
18-letni dziś Piotrek, słuchając tej opowieści Mamy bardzo się wzrusza, po policzkach płynie kilka łez. Bo jego pierwsze lata życia przepełnione były tragicznymi zdarzeniami, które nie powinny być udziałem żadnego dziecka. Alkohol, przemoc, dom dziecka, w ich następstwie FAS (Płodowy Zespół Alkoholowy), niepełnosprawność intelektualna, cechy autyzmu, doświadczenie traumy i choroba sieroca. A ponad wszystko olbrzymi głód miłości i prawdziwej, pełnej ciepła rodziny. Po latach Ewa z Tomaszem już wiedzą, że solidna dawka witaminy ,,M" zrobiła swoje.
- Baliśmy się. Tak. Wiedzieliśmy, że czeka nas wielkie wyzwanie - wspomina Ewa. - Na szczęście, nasza pani psycholog w ośrodku bardzo nas wspierała, dopingowała. Gdy Piotrek w końcu trafił do nas, walczyliśmy z jego chorobą sierocą. Ostatecznie wzięłam go do łóżka i tak, w tej fizycznej bliskości spaliśmy przez 2 miesiące. Kiwanie się ustało, po chorobie sierocej nie pozostało ani śladu.
Z upływem czasu przybyło jednak kolejnych wyzwań. U Piotra wykryto bowiem nieoperacyjną torbiel w układzie nerwowym, która bardzo utrudnia mu codzienne funkcjonowanie. Powoduje wymioty, szybką męczliwość, bóle głowy, bardzo ogranicza jakąkolwiek aktywność fizyczną. W efekcie do 24. roku życia, decyzją ZUS, ze względu na stan zdrowia, Piotr nie może podjąć pracy. Na szczęście jest nadzieja na poprawę, a on sam na pewno nudzić się nie będzie. Bo w ogrodzie, tuż obok Zielonego Domu, mieszka cała menażeria, która potrzebuje codziennej opieki i miłości. Któż ją lepiej zrozumie od Piotrka?
Gdy Piotr miał 8 lat, Ewa odebrała kolejny telefon z ośrodka. Jak się okazało, na nowych rodziców, nieopodal, w rodzinnym domu dziecka, czekała maleńka 7-miesięczna Joasia. - Gdy tam przyjechaliśmy, zobaczyliśmy w kojcu 5 małych dziewczynek - relacjonuje Ewa. - Mama zastępcza, która prowadziła wraz z mężem ten dom, spytała mnie wówczas: ,,Jak pani myśli, która z nich czeka na nową mamę i tatę?". Spojrzałam na Joasię nie wiedząc, że to ona, a ona na mnie… Rozpoznałyśmy się natychmiast. To też była miłość od pierwszego wejrzenia.
Droga do szczęścia małej dziewczynki także nie była usłana różami, jak w przypadku każdego dziecka, które zostaje odebrane rodzicom biologicznym i trafia do pieczy instytucjonalnej. FAS, niepełnosprawność intelektualna, a z czasem wykryta też wada serca, na operację której Joasia musi czekać do osiągnięcia pełnoletniości, to dość długa lista wyzwań, z którymi musieli zacząć mierzyć się jej nowi rodzice. Nie ma jednak takiego zła, z którego Bóg nie wyprowadziłby jeszcze większego dobra...
- Pamiętam, jak ją przywieźliśmy do domu - wspomina Ewa, a Piotrek uśmiecha się ciepło na to wspomnienie. - Piotr tak bardzo na nią czekał, zajmował się nią, pomagał mi we wszystkim, przytulał. Taka miłość od pierwszego wejrzenia. Choć Joasia ma już 13 lat, to jest wciąż ukochaną, jego jedyną siostrzyczką.
Dziś, jej dawne opóźnienia rozwojowe nie dają się we znaki już tak bardzo, jak kiedyś. Praca, zaangażowanie rodziców i ogrom cierpliwości przyniosły wspaniałe efekty. Joasia zaraża uśmiechem każdego, kogo spotka, interesuje się światem japońskich rysunkowych postaci, a żadne zwierzę, które stanie na jej drodze, nie pozostanie niezauważone... To chyba po Tacie - hodowcy gołębi i po starszym bracie...
Gdy telefon z ośrodka adopcyjnego zadzwonił po raz trzeci, Ewa z Tomaszem byli już ,,weteranami" przysposabiania dzieci z obciążeniami większymi niż te, które jest w stanie wziąć na siebie większość rodziców adopcyjnych. Tym razem Bóg przysłał im Olka. Jemu też, na szczęście, pisane było znaleźć się w rodzinie, której przecież nigdy nie zastąpi żaden dom dziecka.
- Olek miał 5 lat, gdy do nas trafił. Przeszedł nowotwór wątroby. Baliśmy się i nadal boimy się, by nie było nawrotu choroby. Na szczęście od 7 lat wszystkie wyniki badań są bardzo dobre. Jednak Olek już zawsze będzie musiał być pod opieką onkologa.
Poznając chłopca, zupełnie nie odnosi się wrażenia, że dotknięty jest on także autyzmem (to zaburzenie rozwoju charakteryzujące się zakłóceniami zdolności komunikowania uczuć i budowania relacji interpersonalnych, przyp. red.). Jego zaskakująca, jak na autystę, otwartość, komunikatywność to efekt wieloletniej pracy rodziców, w tym Mamy, której wykształcenie i wiedza w zakresie wspierania dzieci autystycznych, bardzo się przydaje. To wielki sukces, zwłaszcza przy współistniejącym u niego syndromie FAS i niepełnosprawności intelektualnej. Sielskie życie w otoczeniu przyrody to dla takich dzieci jedna z najdoskonalszych dróg wspierania ich rozwoju. Pewnie dlatego, podobnie jak w przypadku Piotrka i Joasi, także dla Olka dom pełen zwierząt zdaje się być gwarantem miłości, bezpieczeństwa i nadziei. To, w końcu, Zielony Dom, Dom w Kolorze Nadziei...
- Nasi rodzice na początku mieli pewne obawy - wspomina Ewa. - Ale ostatecznie, z czasem, wszystkie te obawy się rozpłynęły. Mamy ich wsparcie, pomoc. Dzieciaki mają liczne kuzynostwo, z którym się lubią, spotykają. To, dla nich i dla nas, ważne.
Na pytanie, czy chciałby poznać swoich rodziców biologicznych, Piotrek przecząco kręci głową. Zbyt wiele doznanych krzywd ma w pamięci. Wie, że ma biologicznego brata i może będzie dane mu go poznać, bardzo by chciał. Podobnie z Joasią i Olkiem, ich również nie ciągnie do korzeni, choć mają prawo do wiedzy o nich, a rodzice są gotowi, by ich w tym wspomóc. Jedynie Olek tęskni za biologiczną siostrą, która została adoptowana przez zagraniczną rodzinę, a z którą nie można nawiązać kontaktu. To ból, któremu bardzo trudno ulżyć, nawet w tak bardzo kochającej się rodzinie. Niemniej cała trójka, jednogłośnie, to właśnie Ewę i Tomasza uważa za swoich rodziców.
- Chciałabym powiedzieć małżeństwom, które zastanawiają się nad adopcją, by się nie bały - zachęca Ewa. - Owszem, trzeba zmierzyć się z trudnościami. Ale czy przy biologicznych dzieciach mamy gwarancję, że ich nie będzie ? No i najważniejsza sprawa: to musi być wspólna decyzja obojga małżonków. My byliśmy w tym bardzo spójni i tak samo zdeterminowani, zaangażowani. Jedność małżeńska to podstawa.
W Beskidach stoi dom. Dom, pełen Wiary w to, że Bóg pisze najlepsze rodzinne scenariusze. Dom, dający niezmierzone pokłady Nadziei... Dom, pełen Miłości, której siła prostuje najbardziej kręte ścieżki dziecięcych losów...
Iwona Duszyńska
* Imiona na prośbę bohaterów zostały zmienione.