Wygląda jak by miała niewiele ponad 20 lat. Jeździ na rowerze i maluje pejzaże. Pasmo jej zawodowych sukcesów zawodowych nie ma końca. Zarządzanie dużą firmą, a później stworzenie własnej marki było niewielkim wyzwaniem wobec tego, którego się podjęła poza budowaniem kariery. Jak się okazało, dla Elżbiety*, nie to było najważniejsze. O macierzyństwie dla odważnych, na które pewnie niewielu by się zdecydowało, opowiada w drugiej części bardzo osobistej rozmowy z Iwoną Duszyńską.
Jakie są Pani dzieciaki ?
Początki dzieciaków u nas były takie, że wszystkie bardzo łaknęły przytulenia. One na mnie wprost wisiały, każde po kolei. Czasami wszystkie naraz. Od samego początku dostały bardzo dużo rozmowy ze mną. By zakorzeniło się w nich przekonanie, że zawsze, z każdym problemem mogą do mnie przyjść.
Mimo wielu problemów, moje dzieciaki trzymają się razem, fajnie się dogadują. Kiedy miałam problemy z Pauliną, Sebastian wchodził w rolę mediatora, przychodził do mnie i sugerował rozwiązania. Pytał: "Może trzeba spróbować inaczej?" Wszystkie dzieciaki lubią spędzać czas razem - Bartek trenuje Oskara, bo był bramkarzem. Jak mamy Święta, to Sebastian i Filip grają na gitarach, Ula na keyboardzie. Świetnie się komunikują. Nie muszę im mówić, że trzeba przynieść coś na stół podczas przygotowywania posiłku. Z okazji Dnia Kobiet, chłopaki przebrali się ostatnio za kelnerów i nas - dziewczyny - obsługiwali. Są momenty, gdy pokazują mi, że jestem dla nich ważna - na przykład na Dzień Matki przygotowują mi rozmaite niespodzianki.
Dostrzegam problemy wieku dorastania, które teraz wychodzą. Lat straconych w domach dziecka, rodzinach zastępczych nie ma jak nadgonić. Już zawsze żyjąc w rodzinie, dziecko ma z tyłu głowy tę myśl: "Jestem z domu dziecka", że może nie spełnia oczekiwań. Jednocześnie moje dzieci zachowują się bardzo naturalnie, są sobą - jeśli coś do kogoś mają, to mówią to wprost. Paulina też to potrafi. Gdy ma zły humor, to i trzaśnie komórką...
Zarówno ona, jak i Bartek mają aktualnie dużą trudność w przejściu w dorosłe życie. Obowiązkowość wydaje się być dla nich trudna, praca Bartka przeraża. Może dlatego, że pracował wcześniej u mojego boku, a powinien zmienić otoczenie. Od obojga zażądałam wyprowadzki - dla uzdrowienia sytuacji. By nasze relacje mogły się poprawić.
Powtarzano mi wielokrotnie - i to się sprawdza - że te dzieci w wieku nastoletnim mają taki wyostrzony zmysł "bycia miłym". Potrafią zrobić bilans zysków i strat. One mają już ukształtowaną osobowość. To wszystko nie zmienia faktu, że to bardzo kochane dzieci.
Czy miała Pani taki moment, kiedy powiedziała sobie: w co ja się wpakowałam ?
Miałam taki moment, gdy narosły problemy z Pauliną i Bartkiem. Któregoś dnia Paulina powiedziała mi, że ona nie skończy liceum, bo po gimnazjum też musi ktoś być. "Nie ma sprawy, daj telefon." - odparłam. Wpadła w szał. Zależało mi też na tym, żeby zrozumieli także i mnie w tym wszystkim, to co przeżywam. Powiedziałam obojgu, że w takim wieku, jakim są, nasz kontakt powinien być bardziej przyjacielski, a ja mam wrażenie, że Paulina jest na etapie buntu 12-latki.
"Chciałam wam pomóc w życiu żebyście mieli fajny start, ale też nie zaszkodzić samej sobie i zepsuć sobie pewien psychiczny komfort życia" - zakomunikowałam im pewnego dnia. W chwilach kryzysowych człowiek miewa różne myśli. Ale nigdy nie żałowałam i nie będę żałować tych adopcji. Przyszedł moment, gdy powiedziałam im: "Poprawcie swoje zachowanie. Jestem tym trochę zmęczona. Uświadomiłam ich też, że wyprowadzka jest po to, by się uratowali. Żeby coś zaczęli robić jeśli tak źle jest im w tym naszym wspólnym życiu. Uważam, że muszą pójść "na swoje", by zapracować, wydać, zapłacić rachunki, zrozumieć. Oni pewnie tego nie zrozumieją teraz, ale w wieku 35 lat już pewnie tak. Znam taką historię pewnej adoptowanej dziewczyny, która robiła swojej matce straszne rzeczy - podobne do tych, które teraz robi mi Paulina. Twierdzi, że zrozumiała to wszystko dopiero w wieku 35 lat. Przeprosiła mamę.
Jak udało się Pani połączyć pracę zawodową z macierzyństwem, które jest tak pełnym wyzwań i bardzo specyficznych dziecięcych potrzeb ?
Staram się tak organizować sobie pracę, że mam w tygodniu 2 dni w tygodniu wolnego. Czasami kończę o 15:00. Ale bywało tak, że rzucałam wszystko i wracałam do domu "gasić pożary" w domu. Nie korzystałam z pomocy niani, bo oni nie potrzebowali opiekunki. Oni potrzebowali mnie. Byli dość duzi i samodzielni więc potrafili się sami zorganizować. Przykładowo popracować na ogrodzie sami z siebie, co zwykle inicjował Bartek. Prowadzimy tzw. dom otwarty - przychodzi do nas dużo młodzieży. Zawsze tak było.
Czy dzieciaki przejawiają potrzebę kontaktu z rodzicami biologicznymi ?
Wszystkie moje dzieci mają tę możliwość kontaktu. Najstarszy Patryk poznał swoich braci biologicznych, ale nie chce utrzymywać z nimi kontaktu. Podobnie Marysia. "Tamta pani mnie zostawiła, Ty jesteś moją mamą i koniec." Bliźniaki nie są gotowe na ten kontakt, mają żal, że trafiły do rodziny zastępczej. Bartek miał kontakt z matką biologiczną ale zmarła. Zorganizowaliśmy jej pogrzeb. Ma możliwość kontaktu z ojcem ale go nie utrzymuje. Ma za to kontakt z babcią i z rodzeństwem biologicznym - my też go mamy. Wyciągałam jego brata biologicznego, Dominika z głębokiej narkomanii opłacając mu prywatne placówki. Udało się, wyszedł na prostą. Teraz ma dziecko, dziewczynę po studiach, świetnie sobie radzi. Drugi z jego braci wyjechał do Niemiec i zniknął. Prawdopodobnie baluje.
Wszystkie dzieci adoptowała Pani u boku męża. Niestety, Wasze małżeństwo dobiegło końca...
Mój były już mąż jest sporo starszy ode mnie. Nigdy nie miał problemu z adopcją. Obiecałam mu, że nie będzie musiał się zajmować maluszkiem tj. Patryk czy Sebastian. Nie sprawdzał się "w pieluchach" ale świetnie zajmował się starszymi dziećmi. Tak się podzieliliśmy.
Nasz rozwód zdarzył się w trudnym wiekowo momencie dla dzieciaków, zwłaszcza dla Sebastiana, Uli i Oskara - chodzili wtedy do 7 klasy. Mają z nim słaby kontakt mimo, że starałam się, by był on jak najlepszy. Poznał kobietę z 3 dzieci i nawet jak zjedli ostatnio razem obiad, to nie za bardzo mieli ze sobą o czym rozmawiać. Mają kontakt telefoniczny.
Myślę, że był zmęczony. Problemami, sprawami, jeżdżeniem do psychologów. Ciężko przeszliśmy całą tę sytuację z Ulą i Oskarem oraz Pauliną, z ich traumatycznymi doświadczeniami przemocy z rodziny zastępczej. Miał prawo być zmęczony. To typ - zadaniowiec, uczestnictwo w rozmowach to nie była jego domena. Świetnie sprawdzał się w przygotowywaniu czegoś, organizowaniu - odnajdywał w tym. Był dobrym ojcem, uczył dzieciaki różnych męskich rzeczy, zabierał na wyjazdy, zakupy. Zawsze bardzo chętnie to robił. Wspierał mnie w walce z tymi problemami. Starał się rozmawiać z dzieciakami, tłumaczył Paulinie, wiele spraw. Nie mogę mu nic zarzucić.
Dzieciom na spokojnie powiedzieliśmy, że się rozstajemy. Że tata się wyprowadza, ma partnerkę. Widziały, że ja nie mam z tym problemu. Ułożył sobie życie. Mnie z kolei trudniej było wejść w nowe relacje, bo bałam się o dzieci, by były zaakceptowane. Czasem trzeba się poświecić. Niedawno pojawił się ktoś w moim życiu...
Jak na te wszystkie Państwa decyzje adopcyjne, problemy reagowali Pani rodzice, rodzeństwo, przyjaciele, znajomi ?
Z racji tego, że adoptowałam Sebastiana, kolejne dziecko nie było dla nikogo jakąś niespodzianką. W pewnym momencie jednak, gdy dzieci i problemów było dużo, to dało się wyczuć, że myślą, że przesadziliśmy. Mój tato powiedział mi: "Ela, uważaj na te starsze dzieci." To pokolenie, które patrzy na takie rzeczy inaczej. Poniekąd tata miał rację. Znajomi łapali się za głowę: "Ela, po co ci to." Moje decyzje, adopcje, cała ta droga zweryfikowały mi znajomości i przyjaźnie. Pseudo przyjaciele odeszli, co bardzo mnie cieszy. Zdarzali się też znajomi, którzy przyjeżdżali nas odwiedzić, by - mówiąc nieładnie - "zobaczyć króliczki". Nie dopuszczałam do tego, gdy tylko się w tym połapałam.
Czy jest Pani matką, która czasem pęka, nie wytrzymuje, krzyczy ?
Nie. Zawsze rozmawiam. Nigdy nie krzyczę. Moje dzieci miały już tyle krzyku w swoim życiu, że im wystarczy. Tylko z Pauliną miałam taką sytuację, gdy nie wytrzymałam. Popłakałam się i wpadłam w nerwowość na zasadzie: "Dziecko, co ty wyprawiasz ?" Jestem zwolenniczką rozmowy, myślę, że mam dobry kontakt z dzieciakami. Zwierzają mi się z prywatnych spraw, bo wiedzą, że nie puszczę tego dalej. Teraz jestem przybita sytuacją z Pauliną i Bartkiem - za długo się to ciągnie. Mam nadzieję, że się wyprowadzą, są już spakowani. Może zatęsknią by pogadać, wpaść na obiad.
Zawsze powtarzam swoim dzieciom, że są najlepsze w swojej grupie wiekowej. Cały czas im powtarzam, że jestem wdzięczna za to, że mogę być ich mamą. Że każda sytuacja w naszym domu to doświadczenie życiowe, które zaprocentuje w przyszłości. Jeśli nawet dziś zdecyduję się na drastyczny ruch (że musicie się wyprowadzić), to zobaczycie korzyść z tego za jakiś czas. Może dziś tego nie rozumiecie ale to jest moja walka o Was.
Czy myśli Pani czasem o syndromie pustego gniazda ?
Pamiętam taką sytuację jak Bartek mi zapowiedział: "Mamo, ja za rok się wyprowadzę." Przeżyłam wtedy straszny lęk. Miałam taki przebłysk świadomości, że dzieci będą odchodzić. Mam już jednak doświadczenie, gdy Paulina i Bartek mieszkali poza domem, były odwiedziny. Teraz wiem, że sobie z tym poradzę. Ale nie ukrywam, że nie lubię pustego domu, gdy wszyscy idą do szkoły i jest cisza. Dzieciaki pocieszają mnie jednak, że jak mam 7 dzieci to będę miała całą gromadkę wnuków. Paulina mówi, że nie będzie miała dzieci, że się nie nadaje na matkę. Odpowiadam jej na to, że ta, która tak mówi, to właśnie będzie fajna. Śmieją się, gdy im mówię że życzę im by mieli takie dzieci, jakimi sami są...
Dziękuję za rozmowę.
* Imiona bohaterów zostały zmienione.