Jeszcze 10 lat temu Mirka chciała się rozwodzić ze swoim mężem, Mietkiem. Pił, znęcał się nad nią psychicznie i obsesyjnie kontrolował każdy jej ruch. Choć sytuacja wydawała się beznadziejna, małżeństwo Mirki i Mietka ocalało. I - co najważniejsze - nie wygląda już tak jak dawniej. Z pomocą bowiem wkroczył sam Pan Bóg, który w odpowiednim czasie posłał Mirce swoich Aniołów, którzy przybyli z odsieczą. Poznajcie pierwszą część historii Mirki, która na swoim małżeńskim ringu zdobywa kolejne punkty i zrobi wiele, by wygrać walkę...
Ślepa miłość
Początki naszego małżeństwa było dobre, dogadywaliśmy się. Nie zwróciłam jednak uwagi na to, w którym momencie zaczął pojawiać się problem - najpewniej ze względu na to, że byłam bardzo mocno zakochana w swoim mężu. Pozwoliłam mu sobą manipulować, na bycie przez niego kontrolowaną. Nie mogłam samodzielnie decydować, kiedy mogę pojechać odwiedzić swoich rodziców czy rodzeństwo. Kiedy jechaliśmy na jakąś imprezę, mąż zawsze był obok mnie, każde moje słowo było przez niego wręcz "lustrowane". Wymuszał na mnie swoim spojrzeniem, zachowaniem, co mogę powiedzieć, a co nie. Na tamten czas w ogóle nie zauważałam. Jeśli ktokolwiek próbował zwrócić mi na to uwagę, automatycznie stawał się moim wrogiem - do tego stopnia byłam zakochana i zaślepiona. Dopóki trwaliśmy w takiej relacji, to w małżeństwie było "dobrze". Bo robiłam dokładnie wszystko to, czego mąż ode mnie oczekiwał. Wtedy, nie widziałam także problemu alkoholu w domu.
Imponowało mi, kiedy Mietek przynosił do domu piwo i stwierdzał: "To ja sobie z Tobą dzisiaj wypiję". Byłam zadowolona, że on nigdzie nie wychodzi tylko zostaje, żebyśmy sobie razem to piwo pili.
Moment opamiętania
Dobrze, że nadszedł moment, kiedy się opamiętałam. To było jakieś 10-12 lat temu. Był taki okres na przestrzeni 2-3 lat, kiedy ja nigdzie nie wyjeżdżałam. Nie odwiedzałam swoich rodziców, sióstr, znajomych. Nikogo. Byłam całkowicie zamknięta w domu. Godziłam się na to, bo nie widziałam w tym przemocy, zniewolenia. Jeśli podejmowane były przez moją rodzinę jakiekolwiek próby otwarcia mi oczu na ten problem, ja wciąż tego nie widziałam. Tak się jednak zdarzyło, że poroniłam. To była okoliczność, która zmusiła mnie do tego, by pojechać do szpitala. Nie mówiąc nic mężowi, że się coś wydarzyło, wsiadłam do samochodu. W szpitalu zostałam całą noc. Kiedy wróciłam do domu, mój mąż nawet nie zauważył, że nie było mnie w domu. Dopiero po pewnym czasie powiedziałam mu, że byłam w ciąży. Gdy położna w szpitalu spytała: "Gdzie pani mąż ?", odparłam, że "wolę, by go tutaj nie było." Będąc na oddziale, nie chciałam też, by został on poinformowany przez personel o moim stanie. Tam, od całkiem obcych ludzi usłyszałam, że coś z moim małżeństwem jednak jest nie tak. Bo jakim sposobem, kobieta przyjeżdża sama w nocy do szpitala bez jakiejkolwiek pomocy ze strony męża ? To była niby zwykła rozmowa z położną, która wypowiedziała jedno, kluczowe dla mnie zdanie: "Tak nie powinno być !"
SOS !
Po tym wydarzeniu, zaczęłam wysyłać do swojego rodzeństwa sygnały, że potrzebuję pomocy. Mam 3 starsze siostry. To były telefony, esemesy... Któregoś pięknego dnia przyjechały i powiedziały mi, że z okazji 35-tych urodzin zabierają mnie na Mszę z uzdrowieniem pod Siedlec do o. Daniela. Byłam w szoku, bo jak ja powiem mężowi, że ja wyjdę z domu ? Złożyło się jednak tak, że akurat go nie było. Pojechałam z takim nastawieniem: "Panie Jezu, rób co chcesz." Mimo, że pochodzę z rodziny katolickiej, wzięłam ślub kościelny, to realnie nie byłam blisko Pana Boga. W moim domu nie było rozmowy o Nim, modlitwy. Była jedynie niedzielna Msza Św. ale tylko ze względu na to, "co ludzie powiedzą." Trzeba się pokazać, dziecko wysłać do Komunii... Tak naprawdę byłam bardziej religijna niż prawdziwie wierząca.
Początki uzdrowienia
Podczas tej Mszy o uzdrowienie, po raz pierwszy poczułam w swoim sercu naprawdę niesamowity pokój. I ciepło. Po powrocie zaczęłam mieć wielka potrzebę zgłębiania wiedzy o Panu Bogu - czytałam różne książki, publikacje. Nawrócenie zaczęło "działać" i w tym momencie zaczęłam być coraz bardziej świadoma tego, że jestem bardzo mocno uzależniona od swojego męża i bardzo silnie przez niego zmanipulowana. Otworzyły mi się uszy. Nie miałam wtedy ani znajomych, ani przyjaciół. Jak spotykałam się ze swoim rodzeństwem, zaczynałam w końcu słyszeć, że coś jest nie tak, tak nie można funkcjonować. Rodzice i rodzeństwo przez cały czas wspominali mi o tym, że potrzebuję profesjonalnej pomocy. Uznali bowiem, że nie będą umieli pomóc mi we właściwy sposób, gdyż nie popatrzą na mnie obiektywnie z uwagi na miłość, jaką mnie darzą i nie potrafią patrzeć na mnie bez pryzmatu rodziny i uczuć.
Grupa
Początkowo nie wiedziałam jak i gdzie szukać pomocy. Poprosiłam więc swoją siostrę o wsparcie. Rodzina w pierwszej kolejności pomyślała o osobach uzależnionych - takich, jak mój mąż. W taki sposób trafiłam do grupy wsparcia dla alkoholików AA do ośrodka, który znajdował się bardzo blisko mojego domu i miejsca pracy. Uczęszczałam tam ukrywając ten fakt przed mężem. Za bardzo bałam się, że może się to dla mnie skończyć przemocą z jego strony. Mietek systematycznie dopuszczał się wobec mnie przemocy psychicznej. Jednorazowo zdarzyło się też, że podniósł na mnie rękę. Będąc w tej grupie, słuchałam tych mężczyzn, którzy mówili o tym, jak zachowują się osoby uzależnione. Zaczęłam też zaważać, że mąż ma problem z alkoholem. Dodatkowo zapaliła mi się "lampka", że jeśli ja sama będę dotrzymywać mu towarzystwa w jego piciu, to również dla mnie może się to źle skończyć. Podjęłam wówczas decyzję o swojej całkowitej abstynencji. I była to dobra decyzja. Podczas tych spotkań "liznęłam" swoją pierwszą porcję wiedzy o zachowaniach osób uzależnionych, zaczęłam rozpoznawać stany chorobowe alkoholizmu. Uznałam, że to choroba. Pół roku przysłuchiwałam się relacjom uczestników tej grupy. Sama się nie odzywałam, bo byłam wtedy jeszcze bardzo wycofana. Te spotkanie sprawiły, że na nowo zaczęłam mieć odwagę do wypowiadania się i dzielenia się tym, co przeżywam. Czas tam spędzony umożliwił mi trzeźwe spojrzenie na uzależnienie mojego męża. Zaczęłam stawiać granice w swoim domu. Dzięki tym doświadczeniom, mogłam zacząć inaczej żyć.
Nowe zasady
Zaczęłam wprowadzać w życie nowe zasady. Skutkiem byłl, oczywiście, wielki opór ze strony męża. Bardzo mu się ta moja zmiana nie podobała, więc walczył krzykiem, agresją psychiczną i słowną - wyzywał mnie od idiotów, niedołęgów, nie umiejących nic zrobić. To tak naprawdę wersja "delikatna", gdyż nie chciałabym powtarzać wulgaryzmów cięższego kalibru. Miałam już jednak w sobie na tyle siły, że gdy słyszałam te wszystkie obelgi, to wychodziłam. Zaczęłam też jawnie wychodzić z domu. Przybyło mi odwagi, by bez słowa wziąć auto i dzieci, i pojechać do mamy lub siostry. Bez lęku, co będzie, gdy wrócę do domu. Ku mojemu zaskoczeniu, mój mąż dość szybko przyjął tę zmianę, że ja coś mogę. Mam prawo. Przyszło to paradoksalnie lekko i spokojnie. Na dalszym etapie zmian, zaczęłam wprowadzać tzw. trudną miłość - przestałam gotować, sprzątać. Przestałam się też nim interesować - wydzwaniać, gdzie jest i kiedy wróci, a co najważniejsze - zastanawiać się, w jakim stanie wróci do domu. To był proces, który trwał kilka lat. Stawiając granice, powoli wdrażałam każdą jedną nowość i muszę powiedzieć, że odbyło się to bez jakichś większych starć i agresji - oprócz agresji słownej, która pojawia się jeszcze do chwili obecnej. Na ten moment nie zwracam już na to uwagi. Mówię, że "Nie życzę sobie, byś w taki sposób do mnie mówił" i wychodzę.
Jestem współuzależniona
Tak się złożyło, że dzięki ludziom, których zaczął na drodze stawiać mi Bóg, usłyszałam o Krucjacie Wyzwolenia Człowieka (KWC - program krzewienia abstynencji zainicjowany przez ks. Franciszka Blachnickiego i Ruch Światło-Życie). Już wtedy miałam swojego stałego spowiednika, który dał mi taką Pokutę - zadanie, polegające na tym, że mam pojechać z KWC na rekolekcje. Miałam zabrać na nie swojego męża... Pół roku zajęło mi, by odważyć się powiedzieć mężowi o istnieniu takiej inicjatywy i o pomyśle wyjazdu na te rekolekcje. Mój mąż - ku mojemu zaskoczeniu - chętnie się zgodził. Podczas tych rekolekcji, rozmawiając z ojcem będącym opiekunem Krucjaty, ten powiedział mi: "Mirka, ty jesteś książkowo współuzależniona. Tobie jest potrzebna terapia." Ja na to: "Jaka terapia ?" Przecież to już był czas, kiedy zwróciłam się do Pana Boga, kiedy zaczęłam odżywać przy Nim i przy ludziach, jakich mi stawiał na drodze... Wydawało mi się, że to wszystko mi wystarczy. Podobnie jak wiedza, którą miała z rekolekcji. Stwierdziłam, że będę ją wcielała w życie i wszystko się ułoży.
We mnie było zbyt dużo pychy i dumy, że poradzę sobie sama. Już tak wiele wiem, mam taką wiedzę na temat uzależnienia i współuzależnienia, że dam sobie radę sama. Jednak musiałam przekonać się na własnej skórze, ile błędów popełniam, jak jak bardzo sobie nie radzę. Szybko i łatwo wracałam na stare tory swoich chorych reakcji. Trzeba było tego doświadczyć. Cały czas nad sobą pracuję. Bardzo wiele złych zachowań udało mi się wyeliminować. Nie jestem już na przykład tak kontrolująca, jak byłam. Jak można było wylewać mężowi alkohol, to to robiłam. Jak można było nie dopuszczać do pewnych sytuacji, to nie dopuszczałam. Byłam w tym bardzo kreatywna i pomysłowa. Robiłam wiele, by mąż choć przez jeden dzień się nie napił.
Uwolniłam się od tej swojej nadkontroli i coraz więcej przestrzeni daję też swoim dzieciom, 21-letniej, dorosłej córce Ani. Ona także padła ofiara mojej nadkontroli.
Boks z samą sobą
W kwestii decyzji "boksowałam się" tak z sobą samą przez kilka lat, by ostatecznie podjąć decyzje o tym, że idę na tę terapię. Podjęłam ją w przeciągu jednego dnia. Zadzwoniłam do Błękitnego Krzyża w Bielsku i umówiłam się na wizytę. Zaczęłam od terapii indywidualnej, nieco później powstała grupa. Na grupie z innymi uczestniczkami, wszystkie byłyśmy dla siebie lustrem. Jak któraś opowiadała swoją historię, dzieliła się przeżyciami, to w wielu momentach się z nią utożsamiałam. Wiedziałam, co przeżywa, bo przechodziłam przez bardzo podobne sytuacje. Było wiele takich momentów.
Terapia indywidualna to był taki czas, kiedy mogłam przepracowywać swoje uczucia i trudne sytuacje ze swojego życia, o których nie miałam odwagi i siły mówić na grupie. Wielkim zaufaniem darzyłam swoja terapeutkę, która mnie prowadziła. Dzięki jej pomocy mogłyśmy każdą jedną sytuację rozłożyć na czynniki pierwsze. Na ich podstawie cierpliwie tłumaczyła mi, gdzie i kto popełnia błąd. Dowiadywałam sie o typowych zachowaniach osoby współuzależnionej, tego, jak działam. Bardzo mocno wybrzmiało wówczas także to, że jestem osobą bardzo mocno kontrolującą innych, że potrafię doskonale manipulować innymi ludźmi. Moja terapeutka była darem od Boga. To naprawdę bardzo kochana osoba. Jej wyraz twarzy, forma wypowiedzi - wszystko przekazywała z miłością, nigdy nie była oskarżycielska. To były dla mnie trudne informacje, w których zawierało się poniekąd wytykanie moich błędów, niedociągnięć. Była to wiedza o tym, kiedy się źle zachowywałam, byłam chora i miałam niewłaściwe odruchy i reakcje.
Teraz bym tego nie zrobiła
Sytuacją, którą przepracowałyśmy, a którą nie umiałam podzielić się na grupie była ta, kiedy "podłożyłam się" za męża i wzięłam na siebie mandat. Mąż był po piwie, jechał gdzieś i uciekł przed patrolem Policji. Przyjechał do domu, kazał mi wsiąść do samochodu i podjechać do miejsca, gdzie stał patrol. Miałam powiedzieć, że nie zatrzymałam się ze strachu. Zrobiłam to. Przeanalizowałyśmy z terapeutką tę sytuację: jakim sposobem ja przyjęłam do wiadomości, że mam wsiąść do auta i się podstawić. W tamtym czasie kierowało mną to, że chciałam być dobra dla swojego męża i chronić go przed odpowiedzialnością i konsekwencjami.
Mam to szczęście, że Bóg działał w moim życiu rękami innych ludzi. Tam, gdzie ja nie potrafiłam zadziałać, bo nie miałam na to sił, tam On działał. Wyjechałam kiedyś z grupą młodzieży przygotowującą się do Bierzmowania i księdzem na weekend. Pod kościołem zostawiłam samochód i kluczyki. Nie przyszło mi do głowy, że mąż może mi ten samochód stamtąd zabrać posługując się zapasowymi kluczykami. Wówczas, prowadząc po alkoholu, spowodował wypadek. Wtedy nie było już we mnie chęci udzielenia mu jakiejkolwiek pomocy, brania za niego odpowiedzialności. Powiedziałam mu wówczas, by miał odwagę ponieść konsekwencje swoich działań. W takich momentach mąż bywał skruszony, zdarza się też, że potrafi przyjmować wiele rzeczy z pokorą. Wiedział już, że na mnie nie ma co liczyć. Wziął na siebie winę. To był też moment zwrotny, kiedy miałam odwagę mu powiedzieć: "Słuchaj, jeśli tyle się wydarzyło, widzisz, że alkohol tobą rządzi, może warto by było podjąć leczenie." Na tamten moment się zgodził. Trafił na 10-dniowy detoks, a potem na 6 tygodni na oddział zamknięty. Po powrocie udało mu się przez miesiąc utrzymywać abstynencję ale ostatecznie nie trafił na terapię do AA ani na terapię indywidualną...
CDN...
* ring - po ang. obrączka