Pierwsze w(y)prawki
-Gdy rodził się nasz pierwszy syn, Olek - wspomina Natalia - to było zakupowe szaleństwo. Urządzanie pokoiku, ciuszki kupowane w sieciówkach, kocyki, laktatory i inne bajery. Był to czas, gdy dobrze się nam powodziło i rzeczywiście, wydaliśmy na to wszystko pewnie ok. 8 tysięcy złotych. Sam wózek kosztował nas ok 3. tys. Z perspektywy czasu widzę, że to naprawdę było szaleństwo. Ale wybaczam sobie tę nieroztropność, bo to było nasze pierwsze dziecko. Na szczęście, przy kolejnych dzieciach, poszliśmy po rozum do głowy. Kolejny syn, Maciek, który urodził się dwa lata później skorzystał w 90% z gadżetów po starszym bracie. Jego narodzin nie odczuliśmy jako jakiejś radykalnej rewolucji w domowym budżecie.
Ucieczka z miasta na wieś
-Zawsze mieliśmy takie pragnienie, by wychowywać dzieci na wsi - Natalia analizuje swoje plany sprzed lat. -Chcieliśmy żyć zgodnie z ideą slow life, blisko natury i kształcić dzieci w przyjaznej, małej, wiejskiej szkole. Kilkanaście lat temu zaczął się boom na przejmowanie małych wiejskich szkół przez stowarzyszenia i fundacje, a rodzice zaczęli mieć wpływ na ich kształt. Nam zależało na kameralnej atmosferze i na tym, by mieć czas na budowanie relacji z dziećmi. To mogła dać nam wieś. Edukowanie dzieci w sprzyjającym klimacie, w dużym mieście, wiązałoby się z kosztami płacenia za szkoły prywatne i wielogodzinnymi dojazdami. Obserwowaliśmy to na przykładach innych rodzin i naszym zdaniem to nie zdawało egzaminu. To było niewolnictwo - pracowanie po to, by zarobić na tę edukację naprawdę dużych pieniędzy i wynikający z tego stres i brak czasu dla rodziny. My bardzo pragnęliśmy, być rodzicami, którzy są realnie obecni w życiu dzieci. Którzy nie spędzają całych godzin w samochodzie na dowozach i goniąc za pieniędzmi. To była zmiana, która bardzo wiele nas kosztowała, ale z perspektywy lat widzimy, że się nam bardzo opłaciła. I to nie do końca finansowo, a rodzinnie.
Zyski i straty
-Nie udało mi się prowadzić działalności na odległość, a uruchomienie kolejnej w Internecie też nie było pomysłem, który pozwolił mi na to, by z łatwością utrzymać na wsi rodzinę. Zostaliśmy z długami - wspomina Igor, mąż Natalii. - Czułem, że jako głowa rodziny poległem. W tym samym czasie okazało się, że Natalia jest w ciąży z naszą córką. W tamtym czasie wydawało mi się, że nie ma finansowo gorszego momentu na dziecko, choć bardzo go pragnąłem.
-To doświadczenie nauczyło mnie czegoś bardzo ważnego - dodaje Natalia. - Że nic nie jest na zawsze. Nasza dobra sytuacja finansowa, gdy rodzili się pierwsi dwaj synowie, nie była nam dana raz na zawsze. Przyszedł finansowy kryzys. I że nie ma czegoś takiego, jak idealny czas na dziecko. Nasi starsi synowie, wydaje się, pojawili się w bezpiecznym finansowo momencie, a córka zjawiła się wtedy, gdy było bardzo ciężko. Dziś, po tym, jak udało nam się z tego kryzysu wyjść, wiem, że ten moment był momentem doskonałym. Tylko, że to widzi się dopiero po jakimś czasie. Przy tym wszystkim zdarzały się małe cuda - całą wyprawkę dla Zosi dostaliśmy w prezencie od innych. Do 3. urodzin nasza córka była wyposażona we wszystko, nie musieliśmy kupować nic, poza pieluchami. Jak mieszkasz, żyjesz wśród wielodzietnych znajomych, to tych ciuszków i gadżetów jest tyle, że człowiek nie wie, co ma z nimi zrobić. Wiem, że na taką wspólnotę ludzi nie mieliśmy szans mieszkając w wielkim, pędzącym mieście i, że to są zalety wiejskiego życia w bliskości z innymi, także z sąsiadami. Nasz czwarty synek był totalną niespodzianką, przy której, mimo trudności, nie było już żadnego strachu.
Fajne dzieciństwo
- Nasz najstarszy syn, Olek, ma dziś 14 lat - opowiada Igor. - Ostatnio podzielił się z nami taką refleksją, że zawsze fajnie będzie wspominał swoje dzieciństwo. ,,Wiesz, tato - powiedział - zawsze będę pamiętał te wypady do lasu, te spędy z ekipą znajomych przy ognisku, tych kumpli, z którymi świrowaliśmy. Wspólne oglądanie Lego Ninjago u cioci do późna. I to, że byliśmy razem." - Bardzo mnie tym wzruszył - stwierdza Igor. - W chwili, gdy czujesz, że twój finansowy świat runął, takie słowa dziecka ,,wyświetlają" ci coś bardzo ważnego. Że warto było stracić tę kasę i siebie samego.
- Nigdy nie lubiłam centrów handlowych - deklaruje Natalia. - zawsze, gdy tam bywałam, czułam się przestymulowana bodźcami, dodatkowo wkurzało mnie to sztuczne nakręcanie konsumpcji, ta fiksacja na markowych ciuchach itd. Strasznie chciałam uniknąć wychowywania dzieciaków w tym klimacie. I tutaj też sprawdziła się wyprowadzka na wieś. Bo galerie handlowe nie są tu jakąś powszechną rozrywką. Pojechać do galerii handlowej to wyprawa. Jeździmy tam rzadko. Owszem, czasem trzeba podjechać do mniejszej galerii po coś konkretnego do najbliższego małego miasta, ale to nie to samo co wielkomiejskie giganty. Przyzwyczailiśmy dzieciaki, od małego, do wiejskich rozrywek - wypady na wycieczki na łono przyrody, obecność zwierząt, częste spotkania ze znajomymi, działania na rzecz lokalnej społeczności. Ot, takie bycie ze sobą. Wydajemy więc znacznie mniej pieniędzy na rozrywki. A gdy już wydajemy, to dzieciaki mają z tego radość, bo taki wypad to święto. W najtrudniejszym czasie finansowym nie dość, że otrzymaliśmy mnóstwo rzeczy od innych, to zaczęliśmy kupować w ciucholandach. Przy czwórce dzieci to jedno z ważniejszych konsumenckich odkryć. Cieszę się bardzo, bo nasi synowie nie mają w sobie potrzeby posiadania markowych rzeczy. Owszem, chcą fajnie wyglądać ale wiedzą, że nie trzeba na to wydawać wielkich pieniędzy. Inna sprawa to to, że środowisko rówieśnicze na wsi nie wywiera na nich presji posiadania. To wszystko daje dużą wolność. No i dzieci stają się przez to fajnymi ludźmi, bo uczą cieszyć się drobiazgami i doceniać wartość czegoś, co kosztuje.
Przedszkole
- Już na początku małżeństwa ustaliliśmy z Igorem, że do 3. roku życia każdego z dzieci nie będę pracować - wspomina Natalia. - Bo to bardzo ważny czas dla rozwoju dziecka, którego nie zrekompensują żadne pieniądze. I rzeczywiście, ta emocjonalna ,,inwestycja" bardzo się opłaciła, bo dzieciaki są super, mamy z nimi dobry kontakt. Czują się kochane.
Gdy rosną dzieci, rosną też ich potrzeby. I wydatki z nimi związane, rzecz jasna... Przedszkole samorządowe, w wariancie podstawowym, to koszt minimum 250 zł miesięcznie. Kolejny koszt generują zajęcia dodatkowe. Ceny w prywatnym przedszkolu, gdy nie znajdzie się miejsce dla dziecka w przedszkolu państwowym, zaczynają się, w wielkim mieście, od kwoty 800 zł i dochodzą niekiedy nawet do kilku tysięcy.
- My przeprowadziliśmy się na wieś, gdzie mamy wokół kilka sprawdzonych przedszkoli niepublicznych, ale nieodpłatnych, bo prowadzonych przez fundacje lub stowarzyszenia - kontynuuje Natalia. - Synowie chodzili do leśnego przedszkola, za które poza comiesięcznymi składkami na papier, kredki etc., w wysokości 40 zł, nic nie płaciliśmy. Dzieci przynosiły do przedszkola swoje jedzenie. Córka z kolei poszła do innego niepublicznego przedszkola, w którym płacimy tylko za posiłki w granicach 180 zł miesięcznie. Nieobecność dziecka redukuje ten koszt. Dodatkowo mamy darmowy dowóz dziecka do przedszkola - musimy tylko zawieźć córkę na autobus, który podjeżdża niedaleko naszego miejsca zamieszkania. Mamy więc nieliczne grupy i kameralność prywatnych przedszkoli, zajęcia dodatkowe za stawki niższe, niż państwowe. A w bonusie panie kochające dzieci i pracujące z powołania.
Szkoła
- Szkoła, do której chodzą nasi starsi synowie to szkoła niesystemowa, prowadzona alternatywnymi metodami - opowiada Igor - No i nieodpłatna. Dzieciaki uczą się na miejscu w szkole, mają do dyspozycji różne ciekawe pomoce, podręczniki itd. Jak dotąd, nie kupowaliśmy szkolnych podręczników, bo wszystko zapewnia szkoła. Od niedawna chłopcy jeżdżą do szkoły lokalnym, ,,wsiowym" busem. To odległość ok. 10 km. Przewoźnik-właściciel firmy wie, którzy to są nasi chłopcy i jeśli któregoś dnia nie znajdą się na przystanku, to dzwoni nas zapytać, co z chłopcami. Zawsze pamięta, o której godzinie i skąd ich zabiera. Takie są właśnie ,,wsiowe", wspólnotowe klimaty. To zawsze jest miłe, że ktoś inny troszczy się o nasze dzieci. W wielkomiejskim tłumie byłoby to nie do pomyślenia, a my chyba jeszcze długo, ze strachu, zmuszeni bylibyśmy wozić dzieci do fajnej (i pewnie drogiej) szkoły...
Opcja dla wielodzietnych
- Wydaje nam się, że na wsi (tej naszej, konkretnej) łatwiej wychować, wykształcić i utrzymać wielodzietną rodzinę - podsumowuje Natalia. - Ale to wszystko jeszcze zależy od konkretnych potrzeb rodziny, tego, na co postawisz. Nam zależało najbardziej na relacjach, mniej na rozwijaniu intelektu. Choć dostęp do wszelkich zajęć rozwojowych dla dzieci jest praktycznie taki sam, jak w wielkim mieście. Ceny za nie są niższe. Trzeba jednak mieć auto, by zawieźć dzieci do najbliższego miasteczka. Tak czy inaczej, to 15 minut jazdy samochodem, a nie stanie godzinami w korkach...
- Na pewno mimo tego, że mieliśmy kryzys zawodowy, uratowało nas to, że nie płaciliśmy za przedszkola, szkoły, podręczniki, nie tankowaliśmy tysięcy litrów paliwa, by pokonywać codziennie dziesiątki kilometrów wożąc dzieciaki tam i z powrotem. Dzięki temu zaoszczędziliśmy też mnóstwo czasu, który daliśmy dzieciom, przyjaciołom. To coś nie do przecenienia. Na jakość tej wiejskiej codzienności wpływa też to, że mieszkasz blisko swoich znajomych. W praktyce oznacza to, że dzielicie się dowozami do szkoły (tj. w naszym przypadku, gdy chłopcy byli młodsi). A gdy jesteś w potrzebie, to masz przyjaciół, którzy Ci pomogą. Dzwonisz i ktoś zawsze jest.
- Dokładnie tak - potwierdza Natalia. - To daje niezwykłe poczucie bezpieczeństwa. Pamiętam też, że w wielkim mieście umówienie się z kimś na kawę czy do kina to było wyzwanie. Bo każdy pracował do późna i nie miał czasu. Teraz, dzięki Internetowi, mnóstwo ludzi może pracować online. Sama tak pracuję, podobnie jak spora grupa moich znajomych. Otrzymujesz więc pensję, tj. w wielkim mieście, ale koszty utrzymania masz znacznie niższe, masz czas na życie.
- Dzięki temu, że padła moja firma, mogłem tak naprawdę odzyskać siebie - stwierdza Igor - Wcześniej prowadziłem rodzinny biznes zapoczątkowany przez rodziców i tak naprawdę wszedłem w nie swoje buty. Pewnie, gdyby nie kryzys finansowy, który nas dotknął, nie wygrzebałbym swoich prawdziwych talentów i ich nie rozwinął. Dziś zajmuję się pracami budowlanymi, do których zawsze miałem smykałkę, układam podłogi drewniane. Uwielbiam pracę z drewnem. W końcu mam pracę, którą lubię i dobre zarobki.
Wspólnota ludzi
- Mieszkając na wsi, jest też czas na przyjaciół. Na wspólne wypady, imprezy. - dodaje Natalia. - To ma znaczenie, bo czujesz, że żyjesz tu i teraz, a nie, że życie przecieka ci między palcami, bo wciąż za czymś gonisz. Jestem zdania, że dzieciaki lepiej będą radziły sobie w dorosłym życiu, mając doświadczenie różnorodnych relacji z wieloma ludźmi, niż dzięki ciągłemu siedzeniu na zajęciach z chińskiego czy programowania. Umieć się dogadać z każdym, ciepły dom - to jest trampolina do dorosłości. Ale to takie nasze osobiste spojrzenie...
- I jest jeszcze coś, z czego wcześniej nie zdawaliśmy sobie sprawy - zauważa Igor - Na wsi to, że ktoś ma więcej niż 2-3 dzieci nie jest jakąś egzotyką. Liczne rodziny są czymś normalnym. Tutaj nikt nie robi wielkich oczu ze zdziwienia, że mamy 4 dzieci...
Statystycznie rzecz biorąc, Polska wieś się wyludnia. Jednak, przy oczywistej i niezmiennej od lat migracji mieszkańców wsi do miast, coraz bardziej powszechne staje się zjawisko odwrotne. Coraz więcej wielkomiejskich rodzin poszukuje swojego sielskiego szczęścia poza miastem. Takiemu trendowi sprzyja zarówno możliwość pracy zdalnej, jak i obecność, i niezależność małych wiejskich szkół, a także możliwość kształcenia dzieci w ramach tzw. edukacji domowej. I choć - jak wynika z niniejszego materiału - taka zmiana to nie ,,bułka z masłem", to może się opłacić. Nie tylko z powodów finansowych...