Wesprzyj fundację
0
0

Matylda i jej dziesięć procent...

Matylda i jej dziesięć procent...

Matylda i jej dziesięć procent...

Dziesięć procent szans

 

- Dawano jej 10% szans na przeżycie - wspomina dziś Małgosia, mama Matyldy. - Ale wówczas nikt mi o tym nie powiedział. Lekarze zakomunikowali to mojemu mężowi, Michałowi. Na szczęście on mi tego nie przekazał.

Był 12-sty tydzień ciąży, gdy Małgosia trafiła do szpitala. Krwotok był tak ogromny i nieprzewidywalny, że dla lekarzy szokiem było to, że dziecku nic się nie stało. Sytuacja wyglądała fatalnie. Jakimś cudem Małgosia mogła wkrótce wrócić do domu, gdzie czekał na nią 2-letni wówczas Mikołaj, który przecież wymagał opieki. Na ile to było możliwe Małgosia próbowała się oszczędzać, leżeć ale niepokojące symptomy nie pozwalały o sobie zapomnieć. Konieczna była częsta kontrola lekarska.

 

Szpital i ekspresowy poród

 

- W 18-stym tygodniu dostałam bóli porodowych.    W rezultacie w    21-wszym tygodniu znów wylądowałam w szpitalu - relacjonuje Małgosia. - W sumie spędziłam w nim 2 miesiące leżąc "plackiem", to był naprawdę bardzo trudny czas. Bóle porodowe dopadały mnie kilka razy dziennie, do tego ciągle pojawiało się krwawienie. Doszedł też problem z wodami płodowym. Cały czas byłam na antybiotykach, rożnych "podtrzymywaczach", kroplówkach. W końcu lekarze zdecydowali o podaniu sterydów na rozwój płuc u Matyldy. Chyba wiedzieli, że Matylda niedługo przyjdzie na świat.

- Poród odbył się w okamgnieniu - wspomina Małgosia. - Po całonocnych skurczach, lekarze wzięli mnie na porodówkę. Matylda ułożona była nóżkami w dół. Strasznie szybko przeprowadzono cesarskie cięcie, trwało to dosłownie kilka minut, nie sądziłam, że można tak szybko urodzić dziecko. Nawet nie zauważyłam momentu, gdy Matyldę zabrano na neonatologię. Po jakimś czasie lekarz powiedział, że cudem uratowali nas obie, bo miałam krwotok wewnętrzny.

 

Maleństwo wielkości dłoni

 

- Zobaczyłam ją dopiero po 2-3 dniach od porodu, w inkubatorze. Była tak maleńka, że zmieściłaby się w dwóch moich dłoniach. 8-go dnia od porodu ją ochrzciliśmy. Na to by ją przytulić, dotknąć, kangurować - musieliśmy czekać na to kilka tygodni od porodu. Matylda, Michał i ja… To takie nienaturalne dla dziecka, gdy zostaje wyrwane ze środowiska matki... Na szczęście taki maluszek cały czas śpi. I tak było super, że była tylko pod tlenem ale bez respiratora. To dzięki tym wcześniej podanym sterydom. Matylda miała, oczywiście, niedorozwój układu oddechowego, to zwiększa niestety, podatność na jego choroby. Dlatego później przez pierwszy rok dostawała zastrzyki na wirusa RSV, miała też mikro wylewy.

 

Lekarze

 

- Lekarze starają się mieć dystans, wiedzą, że dzieci mogą mieć wylewy krwi do mózgu, boją się dawać rodzicom nadzieję - podsumowuje Małgosia. - W naszym szpitalu bardzo o nas walczyli, byliśmy zadowoleni z opieki. Już na etapie "leżenia plackiem" przed porodem lekarze mówili, że walczymy. Starali się, bym się nie stresowała. Ale nie dawali też żadnych obietnic ani żadnych nadziei. Wiedzieli, że bywa różnie, że nic nie jest pewne na 100%.

 

Spotkania z książką

 

- Wyszłam ze szpitala tydzień po porodzie, codziennie jeździłam do Matyldy, przynosiłam jej mnóstwo pokarmu. Od początku była karmiona moim mlekiem, z początku za pomocą sondy. Nie obyło się jednak bez dodatkowych problemów typu wzdęty brzuszek, refluks. Musiałyśmy to wszystko przeżyć. Pamiętam, jak położne sugerowały, by czytać Matyldzie na głos. Dziecko pamięta głos matki z okresu prenatalnego. Siadałam więc przy inkubatorze, czytałam książkę na głos... Tak wyglądały te nasze pierwsze spotkania...

 

Dzielny Tata Michał

 

- Michał, mój mąż bardzo dzielnie się odnajdywał w tej trudnej sytuacji. Był wielkim wsparciem. Najciężej było gdy leżałam w szpitalu - Mikołaj miał wówczas 2 latka, a mama na 2 miesiące nagle zniknęła z jego życia. Michał musiał w tym samym czasie pracować, mieliśmy też w tamtym czasie dołek finansowy. Pomagała nam moja mama, gotowała, przynosiła mi jedzenie do szpitala, opiekowała się Mikołajem, zamieszkała u nas na czas mojego pobytu w szpitalu.

 

Boża Opatrzność

 

- Zdecydowanie była w tym wszystkim ręka Pana Boga. Mam co do tego pełne przekonanie, że to cud i dar, że Pan Bóg czuwał nad Matyldą i nade mną. Mnóstwo ludzi się za nas modliło. Nie miałam też w sobie takiego lęku, niepokoju, szaleństwa, jakie mogłabym mieć w takiej sytuacji. Niektóre dziewczyny, które były ze mną na sali z dużo mniej niebezpiecznymi historiami swoich ciąż, naprawdę się dziwiły, że tak tego nie przeżywam, nie panikuję. Starałam się też    "nie nakręcać", nie czytałam nic na ten temat.    Raczej dążyłam do tego, by wspierać Michała w pracy. Musiała więc być w tym wszystkim Boża Opatrzność.

 

Powrót do domu

 

Gdy Matylda wróciła do domu, ważyła już całe 2 kg. - Wydawało nam się, że się zaokrągliła - wspomina ze śmiechem Małgosia. - Nie wyglądała już jak maleńki opierzony kurczak, "skóra i kości". - Kolejny rok upłynął rodzinie na wizytowaniu różnych specjalistów - od neurologa przez rehabilitantów po kardiologa. Matylda była w najlepszych rękach, gdyż jak zapewnia jej mama, jak na tak ciężką historię jej startu w życie, dziewczynka rozwijała się całkiem nieźle. Po nadwzroczności, która też pojawiła się po jakimś czasie, dziś nie ma już śladu. Pomogły okulary. Aktualnie Matylda jeździ na nartach, bawi się z braćmi, a niebawem wprowadzi się do nowo wybudowanego domu w górach. Już nic jej nie zagraża. Jest bowiem pod opieką armii Aniołów...