Kiedy Krystyna dowiedziała się, że spodziewają się z mężem kolejnego dziecka, bardzo się ucieszyła. Jednak wizyta lekarska, która miała potwierdzić radosne nowiny, stała się początkiem jednego z najtrudniejszych doświadczeń w jej życiu. Wiadomość o tym, że jedno z dwojga jej dzieci, które nosiła pod sercem ulokowało się w bliźnie po cesarskim cięciu i zagrażało życiu jej oraz drugiego dziecka - zwaliła ją z nóg. Gdy w domu czekał na nią 4-letni synek, który pragnął mamy, a ona sama biła się z myślami, czy to, co proponuje lekarz jest aborcją, czy nie, usłyszała od niego: "Ma Pani pecha"... Zapraszamy do przeczytania pierwszej części niezwykłego świadectwa kobiety, która tę ekstremalną sytuację powierzyła Panu Bogu.
Pani córeczka, Marysia* ma dziś dwa latka. Jak łatwo policzyć, historia Pani ciąży zaczęła się niecałe 3 lata temu...
Pojechałam do pani doktor, która miała mnie zbadać i potwierdzić ciążę. Umówiłam się na wizytę W gabinecie usłyszałam, że to jeszcze za wcześnie i mam pojawić się za tydzień lub dwa. Lekarka potwierdziła ciążę - to był chyba piąty tydzień. Pani doktor, widząc naszą ciążę, była bardzo wystraszona. Powiedziała nam, że to ciąża bliźniacza ale jedno dziecko zagnieździło się w bliźnie po cesarskim cięciu. Byłam przerażona, gdyż lekarka zaczęła nas bardzo straszyć - nie wiedziałem, o co w ogóle w tym wszystkim chodzi. Sama ciąża bliźniacza w ogóle był to szok sam w sobie. Podczas badania sugerowała, że ja nie donoszę tej ciąży. W sumie, to ja w ogóle nie wiedziałam, o co konkretnie chodzi tej pani doktor. Chcieliśmy z mężem jak najszybciej i rzeczowo skonsultować swoją sytuację z innym lekarzem. Pani doktor sugerowała, że ja nie mam co czekać, że ta blizna może mi pęknąć i nie przeżyję tego ani ja, ani żadne z dzieci. Że dojdzie do krwotoku i nie będzie dla nas żadnego ratunku.
Czy mam rozumieć, że pani doktor nakreśliła Pani tylko czarny scenariusz tej ciąży ? Zdarzają się ciąże w bliźnie po cesarskim cieciu, które - mimo tego, że to ciążę dużego ryzyka - kończą się happy endem...
Tak, to był właśnie taki czarny scenariusz. Pani doktor podkreślała mi, że aborcja tego dziecka w bliźnie to ratowanie życia mojego. Ja zupełnie nie miałam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Tymczasem okazało się, że w tej bliźnie po cesarce została dziura, która została źle zszyta po narodzinach syna, właśnie przez tę panią doktor. Nie oszukujmy się, nie doszłoby do tej sytuacji, dzieciątko by się tam nie zagnieździło, gdybym została prawidłowo zszyta po poprzedniej cesarce. Kolejny raz zasugerowała mi aborcję. Powiedziałam: Nie, dziękuję."
Pojechaliśmy do szpitala, do którego mnie skierowała. Musiałam zwolnić się z pracy mówiąc, jaką mam sytuację. Zostałam zbadana przez innego lekarza, który potwierdził jej diagnozę ale nie miał takiego podejścia do tematu jak wspomniana pani doktor. Sugerował, by nie robić zabiegu. Miałam więc nadzieję, że jakoś się to ułoży i rokowania będą lepsze. Był poniedziałek.
We wtorek odbyło się konsylium lekarskie w mojej sprawie. Było mnóstwo lekarzy, studentów... Taki przypadek jak nasz to rzadkość. Pan profesor wyprosił wszystkich, zostawił tylko nas. Emocje sięgały zenitu. Finalnie lekarz przedstawił nam trzy możliwe scenariusze. Pierwszy to kontynuowanie ciąży i jej rozwiązanie w 32 tygodniu. Po drodze miało nie być żadnych komplikacji. Druga opcja, którą nie wiem jak nazwać, to wstrzyknięcie "leku", który zabiłby to dziecko, które zagnieździło się w bliźnie. Moje emocje były bardzo silne - takiej opcji nie braliśmy w ogóle pod uwagę. W takiej sytuacji szanse drugiego dziecka na przeżycie wynosiły 50/50. Trzeci scenariusz to donoszenie ciąży do końca ale z założeniem, że coś może pęknąć, ja się wykrwawię i umrę wraz ze swoimi bliźniakami. Takie opcje przedstawili mi lekarze...
To musiało być dla Pani bardzo trudne przeżycie....
Pan doktor dał mi na decyzję 4 dni wiedząc, że nie jest to łatwa decyzja. Te 4 dni były dla mnie i męża bardzo trudne. Nie chciałam w ogóle słyszeć o takim "rozwiązaniu". Zapytałam go wprost, czy to jest aborcja. Udzielał mi wymijających odpowiedzi sprowadzając problem do kwestii ratowania mojego życia. A ja ciągle miałam wewnętrzne przekonanie, że to nie jest dobra droga - droga tego "leku". Odrzucałam w głowie i sercu tę opcję, szukałam pomocy, modlitwy. Modlitwa jednak nas uratowała. Dodatkowo spotkałam też na sali, gdzie leżałam, taką dobrą panią, fajną dziewczynę, która też była - podobnie jak ja - osobą wierzącą. Przez te 3 - 4 dni udało nam się przejść przez ten trudny czas. Wspierali nas rodzina, znajomi, skorzystałam tez z pomocy psychologa. Byłam otoczona modlitwa praktycznie 24h. Jednocześnie w środę bardzo bolał mnie brzuch...
O co prosiła Pani Pana Boga w tych modlitwach ?
O to, by pomógł mi odkryć, powiedział, jaką drogę mam wybrać, co mam zrobić. Pamiętam, że w pewnym momencie nie miałam już siły i pamiętam, jak powiedziałam Mu takie zdanie: "Panie, powierzam się Twojej woli. Ty decyduj. Ja jestem tu tylko narzędziem. Co ma być - to niech będzie, ja się ze wszystkim pogodzę, ze wszystkimi tymi trzema możliwościami." W środę ciągle bolał mnie brzuch, a w czwartek miałam wizytę u pana profesora. Podczas tej wizyty dalej dopytywałam się go, czy to, co mi proponuje, jest aborcją. W końcu odpowiedział mi, że tak. Zadeklarowałam, że nie poddam się jej i chcę tę ciążę kontynuować do samego końca - tyle, ile będę mogła. Profesor powiedział: "Dobrze", ale powiedział, że jednak przygotuje dla mnie na piątek ten "lek" (środek mający doprowadzić do śmierci zarodka znajdującego się w bliźnie po cesarskim cieciu przyp. red.). Powiedziałam, że w porządku ale ja jestem już zdecydowana na inną opcję. Po tej rozmowie, profesor w końcu przeszedł do badania. Kiedy wykonywał USG, poinformował mnie, że właśnie w tym momencie przestało być serduszko mojego dziecka. Dziecko przestało się rozwijać i umarło. Pamiętałam, że dzień wcześniej, właściwie w nocy pojawiło się u mnie trochę krwi, a teraz doszło do tej sytuacji... Jednocześnie zwiększyło to szanse na rozwój drugiego dziecka, Marysi. Była 10 rano po obchodzie. Co tu dużo mówić, było nam strasznie przykro, że tego dzieciątka nie udało się uratować. Ale cieszyliśmy się Marysią. Walczyliśmy o nią z całych sił i ona sama od siebie też bardzo o siebie walczyła. Po tym zdarzeniu zrobił się bardzo duży krwiak, który długo się wchłaniał. Z każdym kolejnym miesiącem było coraz lepiej ale do końca wchłonął się on tak ok. 7 miesiąca. Później wytłumaczono nam, że tak bywa w przypadku takich ciąż jak nasza - bliźniaczych.
Najważniejsze było to, że wszystko rozwiązało się "samo". Krwiak wchłonął się sam, dziecko odeszło w sposób naturalny. Nie było w tym żadnej ludzkiej, zewnętrznej ingerencji.
Kobiety często mogą nie wiedzieć, że były w ciąży bliźniaczej. Czasem to drugie dzieciątko po prostu się wchłania. U mnie zostało to wykryte bardzo wcześnie, a w 9 tygodniu dziecko umarło. Myślę, że to był taki znak Boży - Pan Bóg tak tym pokierował, że Marysię udało się uratować, a tamto drugie dziecko miało nie doświadczyć żadnej aborcji, żadnego ludzkiego działania. Tylko Boże. Kiedy powiedziałam Panu Bogu: "Ty decydujesz, ja się na wszystko zgadzam", to On wówczas zadecydował, że to drugie dziecko w bliźnie ma umrzeć, a Marysia jest dziś z nami.
Co Pani czuła w tamtej chwili ?
To był bardzo trudny dla nas moment. Z biegiem czasu już inaczej na to patrzę. Teraz też troszkę chce mi się płakać, ale jakoś się trzymam. Bo jest ona - Marysia. Córeczka daje nam naprawdę bardzo wiele radości, takiego szczęścia. Oczywiście ja jako matka nigdy nie zapomnę o tym, że było w naszej rodzinie jeszcze jedno dziecko. Pamiętamy o nim, modlimy się za nie. Czasem nawet jak tak patrzymy z mężem na Marysię i jej starszego brata, to mówimy o tym, że byłoby fajnie gdyby było ich dwoje...
Czy macie takie poczucie, że istnieje takie puste miejsce w tej Waszej przestrzeni rodzinnej ?
Mam czasem taki moment - na przykład teraz. Mojej przyjaciółce urodziły się bliźnięta. Mówi, że jest jej ciężko i to prawda. Gdy ich widzę, to siłą rzeczy zawsze myślę o tym naszym drugim dzieciątku. Ale jest Marysia i to nas cieszy. Ogromnie.
Lekarze podczas ciąży wracali do tej opcji 32 miesiąca, mówili, że jej nie donoszę. Doktor przesuwał czas rozwiązania najpierw na 33 tydzień ciąży, potem na 34 itd. aż do 37-go, kiedy miałam zostać zabrana do szpitala, by się nic nie rozeszło, by w 38 tygodniu już tę ciążę zakończyć. Był pełen nadziei, że będzie wszystko w porządku. I rzeczywiście, tak się udało, że Marysia urodziła się nie w 32 ale w 38 tygodniu ciąży. Wszystko zakończyło się dobrze - córeczka urodziła się duża i zdrowa. Profesor powiedział, że takiej fajnej, dorodnej dziewczynki jeszcze nie widział (śmiech). Cały czas podkreślał to, że jest taka wymodlona.
Czy to był ten sam lekarz, który chciał przygotować ten "lek" służący zabiciu tego drugiego dzieciątka ?
Nie, to był już zupełnie inny lekarz. To był pan docent, który zajmuje się typowo bliznami po cesarskim cięciu, jeden z lepszych specjalistów. Trafiłam do niego z polecenia tego poprzedniego profesora, który się mną zajmował zaraz po tym, jak tamto dzieciątko obumarło. Powiedział: "Jak by pani chciała, to proszę się do niego zgłosić, jest świetnym specjalistą." Wcześniej wokół nas było wielu lekarzy, był wśród nich tez ten pan docent. Umówiliśmy się do niego na wizytę i doprowadził tę ciążę do końca. Zawsze podkreślał na etapie prowadzenia mojej ciąży, że coś mam wymodlone, widział, że jestem osobą wierzącą. Zawsze podchodził do mnie z wielki szacunkiem i pokojem. Nigdy mnie niczym nie straszył, zawsze mówił: "Proszę się nie martwić". Byłam z niego bardzo zadowolona, cieszę się, że na niego trafiłam.
Nie chciałam robić badań prenatalnych, ale przekonał mnie, że lepiej te badania zrobić ze względu na mój wiek. Choć robiliśmy je ze strachem, to jednak wszystko się zawsze dobrze kończyło. W te nasze wizyty, pan docent wprowadzał zawsze mnóstwo pokoju.
CDN...
Wysłuchała: Iwona Duszyńska
Krystyna* - żona Bartosza, mama 7-letniego Antka, 2-letniej Marysi oraz Ignasia, który za swoją rodziną oręduje w niebie. Wolne chwile spędza z mężem i dziećmi, co daje jej najwięcej radości.
* imiona bohaterów zostały zmienione
15 października obchodzony był Dzień Dziecka Utraconego.