A jak może Twoim zdaniem wyglądać ? Masz już za sobą lata doświadczeń edukowania swoich dzieci w domu...
Dla każdego dziecka wygląda to inaczej, i dla każdej rodziny. To, że dla jednej rodziny idealne i dobre jest czytanie dużej ilości książek, nie oznacza że będzie to dobre dla innej. Każde dziecko będzie poznawało świat w całkiem inny sposób, dla niego dużo ważniejszy może być przykładowo kontakt z przyrodą i będzie ono dużo lepiej się rozwijało i odnajdywało tę prawdę i dobro właśnie w tym kontakcie. Jeszcze inne dziecko czy rodzina będzie miało potrzebę wyrażania się artystycznego. Może tak być, że dla każdej rodziny to będzie inna droga, potrzebny będzie inny kierunkowskaz. Zawsze się boimy tego, by nasz odbiorca nie poczuł się przytłoczony naszymi treściami podcastów, że "trzeba to i tamto". Powtarzamy, że to są kierunkowskazy, by ludzie mogli odnaleźć swoją indywidualną drogę. To nie oznacza że trzeba wszystko zmieścić w swoim życiu i że wszystko jest dla wszystkich. Ale uważam, że prawda jest jedna, tylko że można do niej dochodzić różnymi drogami.
Żadne z Twoich dzieci nigdy nie zasiadło w ławce szkolnej. Czy poza wspomnianym poszukiwaniem drogi, innymi oczekiwaniami wobec życia i edukacji, były jeszcze inne powody, które sprawiły, że zdecydowaliście się uczyć dzieci w domu ?
Nasza najstarsza córka, Rozalka 3 lata chodziła do przedszkola, kolejny syn chodził tam przez rok, spędzał w nim pół dnia. To było fajne przedszkole Montessori, z którego byłam bardzo zadowolona. To był rok, gdy zaczęliśmy budowę domu. Mieszkaliśmy rok "na pudłach" na stryszku u teściów. Zależało mi bardzo, by Franek był choć trochę w uporządkowanej przestrzeni i bym miała czas na urządzanie domu. Z dwójką dzieci mnie to wówczas przerastało (śmiech). Inaczej jest, gdy masz jechać gdzieś z piątką dzieci, a do auta finalnie zabierasz troje i się z tego cieszysz (śmiech). Ale całkiem inaczej jest, gdy jest się mamą dwójki.
Jak to jest: miałaś dwoje i było Ci ciężej wówczas niż teraz z piątką. Czy masz takie coś, że będąc młodą mamą dwójki miałaś większe poczucie bycia obciążoną dziećmi niż teraz mając pięcioro i szóste "w drodze" ? Jest to taki paradoks, który ja sama dostrzegam u siebie będąc mamą czwórki...
Ja też mam to paradoksalne poczucie, że jak mam czwórkę dzieci to jest mi łatwiej niż gdy miałam ich dwoje. Jak to się jednak dzieje, że przybywa dzieci, mnożą się potrzeby i obowiązki, a mimo tego nie ma tego poczucia przytłoczenia tak jak przy dwójce ?
Po pierwsze zaczyna się łapać dystans do tej rzeczywistości bycia rodzicem. Zaczyna się doświadczać tego, że o ile noworodek bardzo potrzebuje mamy, o tyle te starsze dzieci po prostu rozwijają bez względu na to, czy my coś robimy czy nie. To nie jest tak, że my jesteśmy odpowiedzialni za ich rozwój, Przykładowo, że jak my nie nauczymy czytać, to ono się tego nie nauczy. Dzieci się fantastycznie uczą same. Wychodzi się z roli kogoś, kto na początku ma poczucie, że musi wszystko - do kogoś, kto siedzi i może sobie z radością obserwować dzieci i ich rozwój. Bo dziecko się rozwija tak czy inaczej, niezależnie, od tego czy mu będziemy serwować tysiąc zadań i tworzyć różne wyzwania edukacyjne. Po drugie, chwytamy taki duży luz odnośnie chorób. Pamiętam pierwszą chorobę mojego dziecka, potworny strach mnie obleciał, nie wiedziałam, co robić. Im więcej chorób, tym bardziej się włączają wypracowane mechanizmy radzenia sobie, z dużym luzem i dystansem podchodzi się do chorowania.
Czy myślisz, że dzieje się tak, że my mamy w sobie tę kobiecą, głęboką intuicję, ale jest ona teraz "przywalona" mądrościami książkowymi, Internetem i straciła swój głos ? Dawniej babki i prababki wiedziały co robić... I przez to reagujemy mniej intuicyjnie, bardziej w oparciu o wiedzę ?
Mam takie wrażenie, że zostały zachwiane te proporcje pomiędzy wiedzą a intuicją...
Często podkreślam, że dla mnie dobry nauczyciel, lekarz to ten, który słucha rodzica. Nasza pani doktor jak zakończyła karierę ordynatora, to zaczęła jeździć tylko na wizyty domowe. Trzeba było pojechać po nią do poprzedniego rodzica lub zawieźć do kolejnego. Miała swoją ustaloną ścieżkę. Ale jak przyjeżdżała na wizytę, to siedziała co najmniej godzinę, a czasem nawet trzy. Zawsze wchodząc do domu charakterystycznie odwracała głowę i oznajmiała: "Ja jeszcze nie patrzę na dziecko, najpierw wywiad." Siadała z zeszytem, robiła wywiad z rodzicem, co dziecko jadło, jak się zachowywało w ostatnim czasie, co mu dolega, na co chorowało. Mówiła ojcu, że ma się zająć dzieckiem, a ze mną przeprowadzała wywiad. Dopiero po tym dokładnym wywiadzie przechodziła do badania dziecka. I badając je, przykładając stetoskop, po chwili zakładała mi go na uszy i omawiała, co to za szmery, co oznaczają. Te dźwięki są złe, te dobre. Jak oglądała gardło, to też uczyła. Ojciec trzymał dziecko na kolanach, matka miała patrzeć. Jak takie łuki, to znaczy, że wirusowe, jak takie, to bakteryjne. Ona nas uczulała, jak rozpoznawać pierwsze symptomy. Bardzo wiele się od niej nauczyłam. Potem była kontynuacja leczenia "na telefon". Kazała zadzwonić na przykład za 2 dni o konkretnej godzinie i mówić jakie są zmiany. A że nas wyedukowała, to potem pytała przez telefon jak co wygląda i zlecała dalsze leczenie. Wszystko dokładnie opisywała w zeszycie, do dziś ten zeszyt mam. Gdy zmarła, to ktoś napisał pod nekrologiem w sieci: "Teraz zostały zostały nam tylko zeszyty"… Funkcjonowało takie określenie, że jak dziecko miało niedużą infekcję, to leczyło się je "na zeszyt" (śmiech). Dla niej niezwykle ważny był kontakt z rodzicem. Spytałam ją kiedyś, czy nie łatwiej by jej było mieć gabinet niż jeździć po domach, na co ona odpowiedziała: "Ja przez całą moją praktykę lekarską nauczyłam się, że atmosfera w domu jest kluczowa dla zdrowienia dziecka. Ja widzę dom, rodziców, czy są dziadkowie." Miała rację. Bo to nie jest tak, że widzimy objawi i reagujemy. Ona leczyła całego człowieka, a nie tylko objawy choroby. Umiała posłuchać rodzica przede wszystkim, jego intuicji, obserwacji. Dla mnie dobry lekarz, pedagog to ten, który współpracuje z rodzicem, traktuje go jak partnera.
Jak mówisz, że pani doktor miała 95 lat, to przypuszczam, że nie była jeszcze kształcona naszą współczesną psychologią rozwojową, tylko musiała raczej wypracować swój model pracy na zasadzie obserwacji, intuicji.
Ona bardzo dokładnie badała dzieci. Dziś pediatrzy już tak dzieci nie badają. Mamy inne pokolenie....
CDN...
W kolejnej części wywiadu Agnieszka opowie o swoim doświadczeniu w praktykowaniu edukacji domowej. Zapraszamy !