Wesprzyj fundację
0
0

Kosmiczna rewolucja cz.1

Kosmiczna rewolucja cz.1

Kosmiczna rewolucja cz.1

Agnieszka Pleti. Żona Janka. Mama 15-letniej Rozalki, 12-letniego Franka, 9-letniej Marysi, 6-letniego Stasia, 3-letniego Ignasia oraz maluszka, który w najbliższym czasie pojawi się na świecie. Redaktor naczelna magazynu "KREDA". Wraz z siostrą Anną Marszałek wspólnie prowadzą podcast www.wiecejnizedukacja.pl, w którym zbierają doświadczenia innych rodzin oraz dzielą się swoim doświadczeniem. Współprowadząca wraz z mężem, Jankiem wspólnotę Baranków, przygotowującą dzieci do wczesnej Pierwszej Komunii. Towarzyszy swoim dzieciom w poznawaniu świata w ramach  praktykowanej przez siebie edukacji domowej. Absolwentka Wydziału Astrofizyki, która opowiada, dlaczego zamieniła obserwatorium gwiazd w Namibii na obserwatorium "gwiazd" stąpających małymi nóżkami mocno po ziemi w ich wspólnym gospodarstwie z końmi, kozami i owcą na emeryturze....

 


Na Waszej stronie z podcastami napisałyście z Anią, że Wasze podcasty nagrywacie dla tych, którym zależy na dobrej edukacji i dobrym życiu. Jak rozumiesz to "dobre życie" i "dobra edukację"? 

 


Tak. One są dla ludzi, którzy chcą dobrego życia i edukacji bo wydaje nam się, że istnieje grono osób, które szuka. Szuka drogi dla siebie i to są nasi docelowi odbiorcy. Rozumiemy też, że są osoby, które przyjmują rzeczywistość taką, jaką jest, zorganizowaną systemowo i nie oczekują niczego innego.  My same też dużo szukałyśmy, chciałyśmy czegoś więcej od życia i edukacji niż to, co narzuca system. Są ludzie, dla których fakt, iż ktoś powie, że "tak trzeba" i co powie podręcznik, jest wystarczające. Dla nas i naszych odbiorców to nie jest cel, bo szukają w edukacji czegoś głębszego. Myślę, że to, czego szukają to jest właśnie dobro. Prawda i dobro. Chciałyśmy stworzyć te podcasty, by dawać ludziom kierunkowskazy. Nie dajemy gotowej odpowiedzi, jak ta edukacja powinna wyglądać.

 

A jak może Twoim zdaniem wyglądać ? Masz już za sobą lata doświadczeń edukowania swoich dzieci w domu... 


 

Dla każdego dziecka wygląda to inaczej, i dla każdej rodziny. To, że dla jednej rodziny idealne i dobre jest czytanie dużej ilości książek, nie oznacza że będzie to dobre dla innej. Każde dziecko będzie poznawało świat w całkiem inny sposób, dla niego dużo ważniejszy może być  przykładowo kontakt z przyrodą i będzie ono dużo lepiej się rozwijało i odnajdywało tę prawdę i dobro właśnie w tym kontakcie. Jeszcze inne dziecko czy rodzina będzie miało potrzebę wyrażania się artystycznego.  Może tak być, że dla każdej rodziny to będzie inna droga, potrzebny będzie inny kierunkowskaz. Zawsze się boimy tego, by nasz odbiorca nie poczuł się przytłoczony naszymi treściami podcastów, że "trzeba to i tamto". Powtarzamy, że to są kierunkowskazy, by ludzie mogli odnaleźć swoją indywidualną drogę. To nie oznacza że trzeba wszystko zmieścić w swoim życiu i że wszystko jest dla wszystkich. Ale uważam, że prawda jest jedna, tylko że można do niej dochodzić różnymi drogami.

 

Żadne z Twoich dzieci nigdy nie zasiadło w ławce szkolnej. Czy poza wspomnianym poszukiwaniem drogi, innymi oczekiwaniami wobec życia i edukacji, były jeszcze inne powody, które sprawiły, że zdecydowaliście się uczyć dzieci w domu ? 

 

Nasza najstarsza córka, Rozalka 3 lata chodziła do przedszkola, kolejny syn chodził tam przez rok, spędzał w nim pół dnia. To było fajne przedszkole Montessori, z którego byłam bardzo zadowolona. To był rok, gdy zaczęliśmy budowę domu. Mieszkaliśmy rok "na pudłach" na stryszku u teściów. Zależało mi bardzo, by Franek był choć trochę w uporządkowanej przestrzeni i bym miała czas na urządzanie domu. Z dwójką dzieci mnie to wówczas przerastało (śmiech). Inaczej jest, gdy masz jechać gdzieś z piątką dzieci, a do auta finalnie zabierasz troje i się z tego cieszysz (śmiech). Ale całkiem inaczej jest, gdy jest się mamą dwójki.

 

Jak to jest:  miałaś dwoje i było Ci ciężej wówczas niż teraz z piątką. Czy masz takie coś, że będąc młodą mamą dwójki miałaś większe poczucie bycia obciążoną dziećmi niż teraz mając pięcioro i szóste "w drodze" ? Jest to taki paradoks, który ja sama dostrzegam u siebie będąc mamą czwórki... 



Zdecydowanie miałam większe poczucie obciążenia gdy miałam 2 dzieci. Mając 2 dzieci próbowałam jeszcze robić studia doktoranckie. Pamiętam, jak wróciłam na uczelnię po dziekance z okazji urodzenia mojego drugiego syna. Gdy wróciłam na chwilę (bo niedługo potem poczułam, że chcę być przy moich dzieciach, widzieć jak się rozwijają), poszłam do promotora, dyrektora zespołu. Pisałam pracę doktorską w zespole astrofizyki wysokich energii i nasz instytut współpracował z różnymi obserwatoriami, m.in. w Namibii. Osoby z zespołu obstawiały dyżury przy obserwacjach. To wyglądało tak, że się jechało na miesiąc do Namibii. Byłam tak wykończona, że poszłam do promotora i poprosiłam by mnie wpisał na wyjazd na miesiąc do tej Namibii. Na szczęście wybił mi to z głowy. Sam miał 4 dzieci. Byłam tak "wypruta" z czasu dla siebie, z życia. Poczułam, jak moje życie się załamało. Jak dziś to wspominam, to widzę, jak bardzo idiotyczny był to pomysł. Przecież jak miałabym zostawić na miesiąc moje małe dziecko? Ale pamiętam, że ja naprawdę do niego poszłam i go o to zapytałam. Powiedział, że jak mi dzieci urosną, to się zgodzi.  To pokazuje mi też stopień desperacji młodej matki. W momencie, kiedy młoda kobieta staje się matką i zaczyna być dużo z dziećmi w domu, noce przestają być jej, wieczory też, poranki też przestają należeć do niej. Z człowieka, który decydował o każdej minucie swojego życia robisz się człowiekiem, który nie może zadecydować o żadnej jego minucie, bo nigdy nie wiesz, co się wydarzy, czy ci się dziecko nie rozchoruje, czy nie będziesz mogła wyjść z domu. Gdy urodziłam pierwsze dziecko i koleżanka zapytała mnie, czy coś się zmieniło w moim życiu,  odpowiedziałam jej, że mam poczucie, że jestem butelką na mleko i niczym innym. To było trudne.


 

Ja też mam to paradoksalne poczucie, że jak mam czwórkę dzieci to jest mi łatwiej niż gdy miałam ich dwoje. Jak to się jednak dzieje, że przybywa dzieci, mnożą się potrzeby i obowiązki, a mimo tego nie ma  tego poczucia przytłoczenia  tak jak przy dwójce ?

 


Po pierwsze zaczyna się łapać dystans do tej rzeczywistości bycia rodzicem. Zaczyna się doświadczać tego, że o ile noworodek bardzo potrzebuje mamy, o tyle te starsze dzieci po prostu rozwijają bez względu na to, czy my coś robimy czy nie. To nie jest tak, że my jesteśmy odpowiedzialni za ich rozwój, Przykładowo, że jak my nie nauczymy czytać, to ono się tego nie nauczy. Dzieci się fantastycznie uczą same. Wychodzi  się z roli kogoś, kto na początku ma poczucie, że musi wszystko -  do kogoś, kto siedzi i może sobie z radością obserwować dzieci i ich rozwój. Bo dziecko się rozwija tak czy inaczej, niezależnie, od tego czy mu będziemy serwować tysiąc zadań i tworzyć różne wyzwania edukacyjne. Po drugie, chwytamy taki duży luz odnośnie chorób. Pamiętam pierwszą chorobę mojego dziecka, potworny strach mnie obleciał, nie wiedziałam, co robić. Im więcej chorób, tym bardziej się włączają wypracowane mechanizmy radzenia sobie, z dużym luzem i dystansem podchodzi się do chorowania.

 

Czy myślisz, że dzieje się tak, że my mamy w sobie tę kobiecą, głęboką intuicję, ale jest ona teraz "przywalona" mądrościami książkowymi, Internetem i straciła swój głos ? Dawniej babki i prababki wiedziały co robić... I przez to reagujemy mniej intuicyjnie, bardziej w oparciu o wiedzę ?

 


Myślę, że to ma bardzo duże znaczenie. Nawet napisałam kiedyś artykuł o intuicji macierzyńskiej, dużo szukałam i zastanawiałam się nad tym. I wnioski mam takie: ta intuicja to połączenie wiedzy z podświadomą obserwacją i każda z nas ją posiada. Im dłużej jesteśmy mamą, to tym lepiej się ta intuicja rozwija. Jest też niestety, często podważana. Większość młodych kobiet na starcie, gdy zostają matkami, ma negatywne doświadczenia pierwszych dni szpitalnych - jeśli chodzi o karmienie dziecka, opiekę nad nim. Potem do domu przychodzą babcie, teściowe, sąsiadki, każdy wyraża swoje opinie na temat zajmowania się dzieckiem i nie buduje w kobiecie tej intuicji, tylko ją podważa. 


Pamiętam naszą śp. panią doktor pediatrę, która zmarła mając ponad 95 lat ale pracowała do końca życia...
Któregoś razu moja córka miała poważne zmiany osłuchowe. Pani doktor powiedziała, że to albo zapalenie oskrzeli, albo zapalenie płuc. Przepisała antybiotyk na "w razie co". Żegnając mnie, takimi słowami powiedziała: "Daję ten antybiotyk tylko na wszelki wypadek. Pani jest dobrą matką i pani ją wyciągnie z tego bez antybiotyku." „Pani jest dobrą matką” - ja do dziś pamiętam te słowa. Jak lekarz powie coś takiego i jak by tak każda kobieta zaraz po urodzeniu usłyszała: "pięknie pani urodziła”, "pięknie pani karmi", "wykarmi pani dziecko", "jest pani dobrą matką" ... Tymczasem zazwyczaj słyszy: "Pewnie ma pani za mało mleka", "Dziecko za mało przybiera na wadze", "Jest źle ubrane" etc. To jest takie ciągłe podważanie tych pierwszych kroków macierzyństwa. Potem kobieta staje się coraz bardziej niepewna – zamiast słuchać instynktu, zaczyna szukać, główkować. Przechodzi na myślenie świadome, zamiast słuchać podświadomości, która bardzo nam pomaga. Nie kwestionuję wiedzy, ona też jest nam potrzebna. Ale nie jest tak, że na samej wiedzy mamy się opierać.

 

Mam takie wrażenie, że zostały zachwiane te proporcje pomiędzy wiedzą a intuicją...

 

Często podkreślam, że dla mnie dobry nauczyciel, lekarz to ten, który słucha rodzica. Nasza pani doktor jak zakończyła karierę ordynatora, to zaczęła jeździć tylko na wizyty domowe. Trzeba było pojechać po nią do poprzedniego rodzica lub zawieźć do kolejnego. Miała swoją ustaloną ścieżkę. Ale jak przyjeżdżała na wizytę, to siedziała co najmniej godzinę, a czasem nawet trzy. Zawsze wchodząc do domu charakterystycznie odwracała głowę i oznajmiała: "Ja jeszcze nie patrzę na dziecko, najpierw wywiad." Siadała z zeszytem, robiła wywiad z rodzicem, co dziecko jadło, jak się zachowywało w ostatnim czasie, co mu dolega, na co chorowało. Mówiła ojcu, że ma się zająć dzieckiem, a ze mną przeprowadzała wywiad. Dopiero po tym dokładnym wywiadzie przechodziła do badania dziecka. I badając je, przykładając stetoskop, po chwili zakładała mi go na uszy i omawiała, co to za szmery, co oznaczają. Te dźwięki są złe, te dobre. Jak oglądała gardło, to też uczyła. Ojciec trzymał dziecko na kolanach, matka miała patrzeć. Jak takie łuki, to znaczy, że wirusowe, jak takie, to bakteryjne. Ona nas uczulała, jak rozpoznawać pierwsze symptomy. Bardzo wiele się od niej nauczyłam. Potem była kontynuacja leczenia "na telefon". Kazała zadzwonić na przykład za 2 dni o konkretnej godzinie i mówić jakie są zmiany. A że nas wyedukowała, to potem pytała przez telefon jak co wygląda i zlecała dalsze leczenie. Wszystko dokładnie opisywała w zeszycie, do dziś ten zeszyt mam. Gdy zmarła, to ktoś napisał pod nekrologiem w sieci: "Teraz zostały zostały nam tylko zeszyty"… Funkcjonowało takie określenie, że jak dziecko miało niedużą infekcję, to leczyło się je "na zeszyt"  (śmiech).  Dla niej niezwykle ważny był kontakt z rodzicem. Spytałam ją kiedyś, czy nie łatwiej by jej było mieć gabinet niż jeździć po domach, na co ona odpowiedziała: "Ja przez całą moją praktykę lekarską nauczyłam się, że atmosfera w domu jest kluczowa dla zdrowienia dziecka. Ja widzę dom, rodziców, czy są dziadkowie." Miała rację. Bo to nie jest tak, że widzimy objawi i reagujemy. Ona leczyła całego człowieka, a nie tylko objawy choroby. Umiała posłuchać rodzica przede wszystkim, jego intuicji, obserwacji. Dla mnie dobry lekarz, pedagog to ten, który współpracuje z rodzicem, traktuje go jak partnera.

 

Jak mówisz, że pani doktor miała 95 lat, to przypuszczam, że nie była jeszcze kształcona naszą współczesną psychologią rozwojową, tylko musiała raczej wypracować swój model pracy na zasadzie obserwacji, intuicji.

 

Ona bardzo dokładnie badała dzieci. Dziś pediatrzy już tak dzieci nie badają. Mamy inne pokolenie....

 

CDN...

W kolejnej części wywiadu Agnieszka opowie o swoim doświadczeniu w praktykowaniu edukacji domowej. Zapraszamy !