Tego dnia na dworze był mróz. Gdy mama Pauliny*, którą właśnie nosiła pod sercem, wychodziła z jej półtorarocznym bratem na zimowy spacer, nie sądziła, że zakończy się on..... po 26 latach. Przez ponad ćwierć wieku Paulina i jej rodzeństwo wzrastali w rodzinie, której tak naprawdę nie było. Jednak na drodze młodej kobiety stanął Pan Bóg. I choć znane są Jego niezwykłe talenty w(y)prowadzania ludzkich losów na wyżyny ich możliwości, Najwyższy nie zmieniłby jej życia, gdyby się na to nie zgodziła. O tym, jak wyglądała wędrówka rodziców oraz jej własna duchowa ścieżka u boku Boga, Paulina opowiada w niezwykle poruszającej rozmowie z Iwoną Duszyńską. Zapraszamy do lektury drugiej części wywiadu.
.... Powiem Ci, że fajnie Cię Ten Pan Bóg "ulepił". Wręcz imponująco. Moim zdaniem nic więcej nie musi już rzeźbić.
Też mi się podoba (śmiech) ! Kiedy Pan Bóg uzdrowił już we mnie relację z tatą, ponazywałam swoje zranienia, zostało to we mnie uwolnione, przyszła pora na kolejne etapy. Wziął się za moje kompleksy, nieśmiałość i strach przed ludźmi... W końcu i to wszystko zostało pokonane we mnie przez Pana Boga. A później przyszły kolejne kroki. Ostatni etap to ten, gdy Pan Bóg dokopał się w końcu do moich pragnień i tęsknot, które zawsze nosiłam w swoim sercu. Pamiętam modlitwę, podczas której się to stało. Była to modlitwa kontemplacyjna o ukrytym życiu Pana Jezusa w Nazarecie. Obejmuje on czas od 12 do 30 roku życia Pana Jezusa. W Ewangelii nie ma nic na temat tego okresu, dlatego bibliści nazywają ten czas „ukrytym życiem w Nazarecie”. W tym czasie Pan Jezus po prostu żył w zdrowej, szczęśliwej, kochającej się rodzinie. Przeżywali zwyczajną, a jednak świętą codzienność. To było dla mnie bardzo emocjonalne odkrycie, które zrodziło we mnie niezwykłe pragnienie zbudowania swojego Nazaretu. Świadomość, że chciałabym budować relację miłości. Tego, że w ogóle jestem do tego zdolna, że potrafię kochać i mogę to zrobić - okazywać innym miłość, serdeczność, ofiarność. I czerpać od tych, którzy będą mnie kochać. Odkryłam, że mam na to gotowość. Pamiętam to jak dziś - to było moje oczyszczenie, katharsis i w efekcie moje..... ruszenie do boju w poszukiwaniu męża. To było już po 30-stce. Dopiero wtedy Pan Bóg pozabierał wszystko, czym te pragnienia były "przywalone" i wtedy wyszło na jaw to, za czym tęsknię, a czego zawsze bałam się nazwać. Bo obawiałam się, że nie jestem godna kochania, że sama nie będę umiała kochać. I że nikt mnie nie pokocha. Że wszystko popsuję i nie dam rady. Bo nie jestem godna miłości.
Czy chcesz powiedzieć, że zanim Pan Bóg dokopał się do Twojego pragnienia Nazaretu, nie miałaś żadnych pragnień, planów, marzeń, pomysłów ?
Moje pomysły zawsze były przygaszone lękami. Zawsze "się czaiły" na zasadzie: a może bym spróbowała jakiejś relacji ? Potem szybko do głosu dochodziły lęki, obawy, niepewność i kompleksy... I w efekcie następowało moje wycofywanie się. Plany i marzenia były zawsze, ale w każdym przypadku cieniem kładł się na nich lęk. Miałam w sobie za dużo ostrożności i blokad. To dotyczyło wszystkich sfer - w wyniku procesu uzdrawiania, kolejne z nich były uwalniane. Miałam grono przyjaciół, studia, pracę. Najpóźniej, jako ostatnie odblokowały się relacje z damsko-męskie.
Ale w końcu się odblokowały i ruszyłaś do boju, żeby znaleźć tego męża...
Dosłownie. Widzę, że Pan Bóg działa u mnie tak, że zawsze zaprasza do jakiejś decyzji. W całkowitej wolności. Działa na zasadzie: "Może byś się wyprowadziła z domu" - najpierw uznaj to i zdecyduj. I później, zawsze gdy ja już się na coś decydowałam, to Pan Bóg mi potem w tym błogosławił. To taki schemat Jego działania: zaproszenie, moja decyzja, błogosławieństwo. Tak było przy przeprowadzce - w konsekwencji podjęcia przez mnie tej decyzji, znalazło się dla mnie idealne, super mieszkanie, na które było mnie stać. Byłam w stanie się utrzymać, miałam super warunki i świetną lokalizację. Wtedy też poczułam, że to jest Boże prowadzenie. Zresztą w tym właśnie mieszkaniu jestem teraz z mężem i synem. Podobnie w relacjach: "Skoro masz takie pragnienia, to może byś sobie tego męża poszukała?". Decyduję się więc na to, że go poszukam i go znajduję. Kiedy zapragnęłam już swojego Nazaretu, rodziny, to bardzo zaczęłam męczyć o to Świętego Józefa. W tej modlitwie dodałam też taki "załącznik", że przynajmniej drugie imię dla pierwszego dziecka będzie imieniem Józef. Synek ma na imię Franciszek Józef, więc spełniłam obietnicę.
Czyli Święty Józef bardzo Cię wspomógł. Gdzie w końcu odnalazł się Twój mąż - Andrzej ?
Podeszłam do tego bardzo konkretnie, zadaniowo. Musiałam się przełamać. Gdy Pan Bóg zaprasza mnie do czegoś, to zawsze mnie to kosztuje. Ale potem widzę, że to przynosi owoce. Wtedy, gdy to pragnienie było już we mnie bardzo nazwane, i uwolniona byłam od wszystkich lęków i niepewności, założyłam sobie profil na portalu randkowym Zapisani Sobie. Od razu napisałam, że nie interesuje mnie pisanie, że jak chcesz się spotkać, to na kawie - ja muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia. Byłam bardzo zadaniowo i bojowo nastawiona.
Przesiałaś trochę tych kandydatów ?
Tak. Dużo się spotykałam, ale kosztowało mnie to mnóstwo emocji. Jak ktoś mi proponował kawę, to się zbierałam i szłam na tę "randkę". Miałam poumawiany cały tydzień w kalendarzu. Po trzecim mężczyźnie, mimo że miałam poumawiane kolejne spotkania, psychicznie nie byłam w stanie więcej unieść. To był stres, żadnego luzu nie było. Entuzjazm mi opadał i mówię Panu Bogu, że długo tak nie pociągnę, idę na ostatnie spotkanie i kończę z tym, bo to bez sensu. No i na tym ostatnim spotkaniu spotkałam Andrzeja, mojego dziś wspaniałego męża.
Spotkaliście się na tym ostatnim spotkaniu. Spojrzałaś na niego i wiedziałaś, że to TEN ?
Nie. Nie było to tak romantyczne, ale była to jedyna osoba, z którą chciałam spotkać się drugi raz. Byłam go ciekawa i chciałam kontynuować tę znajomość. Potem poszło szybko - po roku odbyły się zaręczyny, a po dwóch latach ślub. Dla mnie było to szczególne i wyjątkowe, bo zawsze marzyłam o ślubie i wielkim weselu. Miałam już wtedy mnóstwo relacji, przyjaźni i chciałam, by było to wesele z wszystkimi ludźmi, którzy są dla mnie ważni. Mieliśmy zaproszonych 150 gości, ale zaczęła się pandemia. Zdecydowaliśmy się nie przesuwać ślubu, tylko odwołać wesele. Pragnienie założenia rodziny było silniejsze od marzenia o weselu. Wzięliśmy więc cichy ślub i było to absolutnie wyjątkowe doświadczenie. Pełne skupienie na Bogu i na nas samych.
W którym momencie zaiskrzyło ?
Dość szybko. Pierwsze spotkanie to było takie "badanie terenu". Z każdym kolejnym byłam coraz bardziej na tak. Potem szybko zorientowałam się, że chcę wejść z Andrzejem w głębszą relację. Niesamowite, że Pan Bóg dał mi takiego Andrzeja... Że tak łatwo było mi zaufać, nie miałam żadnych lęków, oporów. Pełne poczucie bezpieczeństwa. Chciałam budować z nim tę relację. Naprawdę, mam wymodlonego męża. Mówię to wszystkim i wszędzie. Wymodliłam go i wyczekałam.
Trzeba było jednak założyć profil, "odbębnić" randki, podejść zadaniowo...
W tym też był mój wysiłek. To jest właśnie to działanie Pana Boga: nie wyręczać, nie robić czegoś za Ciebie, tylko pobłogosławić Ci w Twoim wysiłku. Pan Bóg bardzo mi błogosławił w moich staraniach i tak jest nadal. Trudno mi było rezygnować z wesela, bo to było moje wielkie marzenie. Ale wygrała tu potrzeba budowania relacji i związku. Absolutnie nie żałuję tej decyzji. Niecały rok później na świat przyszedł Franio - kolejne wielkie Błogosławieństwo i spełnienie marzeń.
Jak na Waszym ślubie odnaleźli się Twoi rodzice ?
Mama się bardzo, bardzo cieszyła. Była niesamowicie wzruszona i przejęta. Myślę, że tata mierzy się z takim poczuciem, że nie sprostał roli ojca - na ślubie też to było widać. Nie złożył nam życzeń, ale myślę, że nie było to jego złą wolą, ale raczej pewną trudnością emocjonalna, z którą sobie nie poradził.
Czy tata przez cały ten czas kryzysu i po tym, jak zeszli się z mamą, próbował rekompensować Ci tę krzywdę ? Czy miewał takie przebłyski: "Zraniłem moje dziecko, dzieci, spróbuję im zadośćuczynić". Pamiętasz takie momenty ?
Tata na swój nieudolny sposób zabiegał o tę relacje z nami. Pamiętam różne momenty, kiedy on robił coś, mając przekonanie, że taki sposób jest słuszny i dobry. A okazywał się beznadziejny i straszny. On w swoim myśleniu ma poczucie, że podejmował starania. Że dla mnie były one złe, to to już był mój odbiór. On w swoim mniemaniu miał dobre intencje. Nie padło jednak dotąd słowo "Przepraszam", "Zawiodłem". Ojciec sam wyszedł z trudnego domu i w sporym nieuporządkowaniu wszedł w relację z mamą.
Moi rodzice mają swoje problemy, na pewno nie wymyślili sobie takiego życia ani sobie, ani nam. Ale jestem już od tego wolna. Kocham ich, szanuję, jednak podkreślam, że relacja z tatą jest dla mnie nadal trudna, ale nie jest ciążąca. Nie pielęgnuję do taty żadnej niechęci ani żalu. Życzę swoim rodzicom dobrze - niech żyją długo i szczęśliwie, bo długo czekali na to, by być razem. Mam nadzieję, że siostra z bratem też pozwolą sobie na bycie poprowadzonymi przez Pana Boga. Ja jestem żywym dowodem na to, że to się może udać.
Kiedy opowiadałaś o małżeństwie rodziców, to pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy to ta przysłowiowa "nie odcięta pępowina" u obu stron. W Piśmie Świętym czytamy w końcu: "Opuścisz ojca swego, matkę swoją". A tu, w wykonaniu rodziców zdecydowanie tego zabrakło. Czy masz z tyłu głowy, że Ty - jako kolejne pokolenie - opuściłaś ojca, matkę, i dziś Twoim punktem odniesienia są Andrzej i Franek ?
Tak, zdecydowanie tak to widzę. Teraz mam swoją rodzinę i to jest moja przestrzeń do kochania, do służenia i troski. Ale nie jest też tak, że olewam rodziców, tylko priorytety są już inne. Szanuję ich i kocham. Na tyle, na ile pozwolą, to się o nich zatroszczę. Nie są jednak absolutnie na równi z moim mężem i synkiem. Jestem mocno osadzona w tych priorytetach. Mam też w sobie większą staranność o to, tym bardziej, że jestem z trudnego domu. Moi rodzice dziwnie się rozeszli, dziwnie zeszli. Wszystko to było poza nimi, życie toczyło się samo a oni płynęli z jego prądem. Mam przekonanie, że różnych spraw trzeba sobie pilnować. Muszę pilnować mojej relacji z Panem Bogiem, z mężem, tego, żebyśmy byli mądrymi i fajnymi rodzicami. I tak nie zrobię wszystkiego tak, jak trzeba, ale na szczęście jest Pan Bóg, który to nasze niedomaganie może uzupełnić Swoją miłością. Gdyby kiedyś moim dzieciom przyszło zmierzyć się z rozbitą rodziną, to pierwszym, o co bym się modliła byłoby to, aby wpuściły do tego Pana Boga. Żeby On "ogarnął" to, czego my po ludzku nie umiemy.
Jak w całym tym kryzysie wyglądała Twoja relacja z mamą ?
Mama miała niewspółmiernie trudniej niż tata. Dlatego też więź całej naszej trójki z mamą jest nieporównywalnie silniejsza niż z tatą. W zasadzie można powiedzieć, że z tatą nie ma tej więzi. Nie było przestrzeni ani czasu, by ją zbudować. Nie było momentu, by on mógł stać się nam bliski. Fakt, że mama była sama, pracowała, ogarniała nas - "z automatu" budzi wdzięczność i ogromne przywiązanie. Mama była też bardzo uwiązana w swoim domu rodzinnym. Gdyby tata potrafił odejść od swojej matki, a moja mama od swoich rodziców, budowaliby to życie razem - tak jak powinni. Wówczas bylibyśmy pewnie zdrową, szczęśliwą rodziną.
Czy rodzice dziś, z perspektywy czasu i swojego doświadczenia mają już tę świadomość, że powinni byli opuścić ojca swego i matkę swoją ?
To super pytanie - bardziej do moich rodziców. To ważne pytania i szkoda, że nie ma nikogo, kto by im takie pytanie zadał.
Jest Wasza trójka do zadania takiego pytania.... Możecie o to zapytać.
Mama na pewno żałuje tego, że była tak mocno związana ze swoimi rodzicami. Ale też nie do końca miała wyjście, bo w zasadzie opiekowała się nami babcia: gotowała, zaprowadzała nas do szkoły, przedszkola gdy mama pracowała - i to dużo. Życie niejako zmusiło ją do takiej sytuacji. Natomiast tata był bardzo przywiązany do swojej mamy do samego końca i mam wrażenie, że często stawiał ją ponad naszą rodzinę. Oni też mieli nieuporządkowaną relację, bo babcia z dziadkiem też żyli osobno. Mój tata był najmłodszy z całej piątki rodzeństwa i babcia - moim zdaniem - przelała na niego wszystkie uczucia. Był ukochanym, najmłodszym synkiem. W ten sposób nadmiernie przywiązała go do siebie. Wiele jest zaszłości pokoleniowych. Wychodzimy z trudnych domów i nie porządkując swoich doświadczeń, zakładamy rodziny, które też okazują się trudne. Tak naprawdę cała ta moja rodzina nadawałaby się do jednej wielkiej terapii.
Nie da się zmienić rodziny, ale możemy zmieniać siebie. I to jest ta dobra przestrzeń, na którą warto spożytkować swoją energię. Na ich życie nie mamy żadnego wpływu ale na swoje własne i na swój własny Nazaret - już tak.
Dokładnie tak jest. Tak właśnie staram się robić, choć bywają trudniejsze momenty. Jest mi żal mojej mamy, która przeżywa losy mojego brata i siostry. Żal mi rodzeństwa. To są bliskie mi osoby. Widzę, że jest tam dużo smutku i trudności. Chciałabym im jakoś pomóc. Mama ma do siebie żal i jakieś przemyślenia, że zafundowali nam z ojcem taką rodzinę. Tata - takie odnoszę wrażenie - bardziej czuje się ofiarą tej sytuacji niż współwinnym. W mojej ocenie niesłusznie. Każdy jednak widzi to ze swojej perspektywy - perspektywy swoich zranień.
Jakimi dziadkami dla Frania są dzisiaj Twoi rodzice ?
To ich pierwszy wnuk, ze strony brata i siostry na razie nie ma widoków na dzieci. Jako dziadkowie moi rodzice są bardzo, bardzo szczęśliwi. Franuś to też moja wielka radość, bo to dość późne macierzyństwo - miałam 33 lata, jak go urodziłam. Wszyscy bardzo się nim cieszymy. Tata na razie trochę się go boi - mówi, że będzie się nim zajmował, gdy zacznie mówić, by mógł się z nim skomunikować. Na swój sposób próbuje budować z nim relację. Robi to po swojemu, na sposób specyficznego człowieka. Jest to też nieco inne budowanie relacji niż z nami, bo okoliczności też się zmieniły. Staram się, by Franio bywał u dziadków jak najczęściej, by stwarzać im możliwości do budowania tych relacji. Zależy mi na tym. Mamie przychodzi to bezproblemowo.
Franio to pierwsza osoba w naszej rodzinie, która nie będzie w żaden sposób uprzedzona do taty. My wszyscy byliśmy przez niego poranieni, uprzedzeni i patrzymy na niego przez pryzmat swoich zranień. Franek jest osobą, która ma szansę pokochać mojego tatę bez żadnych zaszłości, trudności. Moja rola polega na tym, by nie przekazać Frankowi moich własnych uprzedzeń z relacji z tatą, negatywnych emocji. Staram się zawozić tam Franka, by stwarzać tacie okoliczności, by w końcu z kimś zbudował więź. By miał szansę, czas i przestrzeń na zbudowanie z kimś dobrej relacji. Nie takiej - budowanej na zranieniu, czy nieszczęściu. Nie chcę obarczać tym Franka, ale to może się zadziać samo, gdy tylko stworzy się odpowiednie warunki. Może pokocha tego dziadka takim, jakim jest i nie będzie miał wobec niego tylu "ale", co my...
Często jest tak, że gdy rodzicom nie udało się w roli rodziców, to udaje im się w roli dziadków...
Bardzo bym tego chciała. Widzę w tym szansę i nadzieję dla taty. By on też doświadczył czegoś dobrego, a nie tylko trudnych relacji.
Czy myślisz, że tata się zmienia ?
Mam taką nadzieję. Powiedziałam mamie ostatnio, że byłoby miło, gdyby tata kiedyś stanął przed nami i powiedział po prostu: " Przepraszam. Nie tak to sobie wymyśliłem. Nie takiego życia dla was chciałem. Po prostu się nie udało. Wybaczcie." Byłoby to, zwłaszcza dla mojego brata i siostry, bardzo uzdrawiające. Gdyby tata to uznał i wypowiedział, oni nie mieliby ciągłej potrzeby rozliczania go z tego. Jeśli on tego nie zrobi, to oni będą go ciągle punktowali. Fajnie byłoby doczekać takiej chwili, by taka sytuacja się wydarzyła. Na razie on czuje się w tej sytuacji jak ofiara, nie jak jej współuczestnik.
Jaka jest rodzina Andrzeja - ta, w którą weszłaś ?
Andrzej i jego rodzina to dla mnie kosmos. Andrzej ma jeszcze dwie siostry, które maja swoje rodziny: dzieci i mężów. Wszyscy żyją blisko siebie, po sąsiedzku. Naprawdę, jest dla mnie zadziwiające, jak wspaniale ze sobą współistnieją. Wciąż czekam, aż dowiem się o jakiejś "tajemnicy rodzinnej" (śmiech). Oni naprawdę bardzo się kochają - są taką zdrową rodziną, z dobrymi, uporządkowanymi relacjami. Dla mnie to kosmos ! Bo tak się da, tak można. Z nikim nie ma żadnych zatargów, wszyscy ze sobą rozmawiają, są dla siebie życzliwi, mili i serdeczni. Fajnie, że mój mąż ma takie wzorce. Fajnie, bo to pójdzie dalej. Dla mnie to jest cudowne. Pochodzę z pogmatwanej rodziny, a on z tak zdrowej. Cieszy mnie to, bo to dla nas mocne wsparcie.
Teściowie są wspaniali - naprawdę mam ogrom życzliwości, dobroci, serdeczności. Nic złego i nieprzyjemnego nie spotkało mnie z ich strony. Cała rodzina Andrzeja lubi ze sobą przebywać. Spotykają się na kawkach: u jednego, drugiego, trzeciego... Siedzą i gadają. Teściowie jako małżeństwo też mają między sobą super relację. Przyglądałam się temu, byłam na to bardzo wyczulona. Andrzej - dzięki temu, że wyrósł w takiej rodzinie - jest fajnym człowiekiem. Nie nosi w sobie napięć, trudności. Został wychowany w zdrowym poczuciu własnej wartości - za to go kocham. Za to, że jest tak normalnym człowiekiem. Ja, przez całe swoje życie miałam styczność z jedną wielką nienormalnością, trudnością. Zawsze było coś do naprawiania, przepracowania. Andrzej ma w sobie łatwość życia. Przyjmuje wszystko takim, jakie jest, lekko i bezproblemowo, z taką naturalnością. Nie ma dla niego rzeczy skomplikowanych, wszystko się da, wszystko można. Jest zdrowy, normalny, dobrze patrzący na siebie, świat i ludzi. Życie jest dla Niego przede wszystkim dobre.
Teraz, kiedy jesteś u jego boku, nie musisz w końcu nic i nikogo naprawiać...
Oj, tak. Ja tu nie mam nic do zrobienia. Kocham i jestem kochana. Odpoczywam teraz w mojej nowo założonej rodzinie. Aktualnie mam przestrzeń, skąd czerpię, korzystam, w której jestem bardzo kochana, zaakceptowana i uznana. Pan Bóg mnóstwo robi w moim postrzeganiu siebie za pośrednictwem Andrzeja - też mnie uzdrawia. W końcu nic nie muszę. Mam swój wymarzony Nazarecik, gdzie codzienność pachnie przede wszystkim miłością.
Życzę Ci zatem, by ten Nazaret trwał. By nic się nie zmieniało. Byś nie musiała już nikogo i nic naprawiać.
Dziękuję. Gdy myślę o tym, by mój Nazaret trwał, to przychodzi mi na myśl przypowieść o domu budowanym na piasku i na skale. Mam poczucie, że mój dom naprawdę jest zbudowany na Skale. To nie jest tak, że burz nie będzie - będą. Nie żyję w jakiejś utopii. Nie jestem naiwna. Ale wiem, że nic nam się nie stanie mimo trudności i burz, które przed nami. Bo takie jest życie. Mam poczucie, że jestem bardzo zaopiekowana przez Pana Boga. I że mój dom po prostu nie runie. Dom moich rodziców też nie runął mimo, że przeszli prawdziwy sztorm. Mimo to, są razem, a ich historia, mojej siostry i brata też nie jest jeszcze skończona. Pan Bóg ma na nich na pewno swój pomysł... Najlepsze dopiero przed nimi...
Rozmawiała: Iwona Duszyńska