Choć marzyła o tym, by zostać lekarzem, splot różnych okoliczności sprawił, że została położną. Był 83 rok. Świadomość, czym jest aborcja zarówno wśród pacjentek, jak i położnych była wówczas zerowa. Dziś, mając za sobą ponad 30 lat pracy, pani Krystyna* opowiada o tym, jak stała się czarną owcą w białym kitlu wśród czarnych charakterów popełniających zbrodnie w białych rękawiczkach. I o tym, że człowiek może więcej niż mu się wydaje.
Biały kitel
Marzyłam o tym, by zostać lekarzem. Ale mój profesor z liceum skutecznie mnie od tego odwiódł. W tamtych czasach nie wierzyło się w siebie tak jak teraz. Ale zostałam jestem położną i bardzo się z tego cieszę. Pomaturalną szkołę położnych (takie wówczas były) skończyłam w 83 roku. Po przerwie na karierę matki zrobiłam też licencjat z położnictwa. To wspaniały, bardzo ciekawy zawód, którym daje mi większe możliwości kontaktu z pacjentką, bycia empatyczną. Przynosi mi wiele radości.
Pierwsze kroki i pierwsza (nie)świadomość
W latach 80-tych, kiedy zaczęłam swoją pracę po szkole, młodym położnym inaczej tłumaczyło się, czym są zabiegi przerywania ciąży. Mówiono nam, że to niezbędne, konieczne, nikt się nie bawił w wątki duchowe czy ludzkie. Mimo odebrania wychowania katolickiego, uwierzyłam w tę narrację. Świadomość, że to jest zabicie małego człowieka to coś, co się we mnie kształtowało.
Pracowałam w jednym ze stołecznych szpitali na ginekologii zabiegowo-septycznej. Po drugiej stronie parku znajdowała się klinika ginekologii i położnictwa. Przychodziły tam pacjentki, które chciały dokonać aborcji. Pamiętam tłumy kobiet, które zjawiały się tam z tzw. względów społecznych. W rzeczywistości odbywało się to na zasadzie: mówisz - masz. Pacjentka mówiła, że nie chce ciąży, rodzenia, wychowania, nie chce też oddać dziecka do adopcji, nie stać jej itd. I to wystarczało. Lekarze starali się wtedy przestrzegać tego terminu do 12 tygodnia ciąży. Nie wiedziałam jednak, jak jest w rzeczywistości, bo byłyśmy młode, w pierwszej pracy lub na praktykach więc nie miałyśmy dostępu do szerszej wiedzy w tym zakresie. Nienarodzonego dziecka nie nazywano dzieckiem, czy płodem - popularne było nazewnictwo "tkanka ciążowa". To funkcjonuje do dnia dzisiejszego. Te osoby, które chcą przerwać ciążę, też starają się tak nazywać zabieg, by w ich głowie było to najwygodniejsze. Można tak żyć latami, okłamując siebie samego. By wyciszyć sumienie.
Nowa głowa
W tym szpitalu pracowałam przez 5 lat. Kochałam go i wiedziałam, że do niego wrócę po przerwie na macierzyństwo. W czasie, gdy sama zostałam matką i odchowałam córki, poukładałam sobie w głowie pewne życiowe i zawodowe tematy. Wróciłam więc do szpitala mając już w głowie coś kompletnie innego. Wiedziałam dobrze, czego chcę, na co się nie godzę.
To co z tą terminacją ?
Nigdy nie zapomnę swojego pierwszego dyżuru po powrocie do pracy. To był 2005 rok. Po "nocce" przyszedł do mnie pan profesor i zapytał: "To co z tą terminacją ?" Zrobiłam wielkie oczy. Wiem, co to terminacja. O co on mnie pyta ? To było takie moje pierwsze zderzenie się z tym, co miało potem stać się częścią mojej pracy na oddziale. O pacjentkach nie mówiono "ta pani" tylko "terminacja". Było to dla mnie niewiarygodne, że można było wtedy usuwać te ciąże aż do 22 tygodnia. W praktyce bywało różnie. Jeśli lekarzowi wygodnie było usunąć ciążę po tym terminie, to odliczano inaczej termin porodu - zakłamywano etap rozwojowy dziecka. Abortowano więc także dzieci starsze niż 22 tydzień ciąży. Wtedy ta moja świadomość zabijania znalazła się już na takim poziomie, że coś się we mnie gotowało. Przychodziły te "panie do terminacji" - jak to "ładnie" profesor je nazywał... Często zauważałam, że te panie się z czymś do końca nie zgadzały, nie miały pewności. Brakowało rozmów przy podejmowaniu tych decyzji. Często pacjentka leżąca na sali zadawała mi pytanie: "Siostro, co siostra o tym sądzi ?" I cóż było robić? Jak miałam powiedzieć kobiecie, co o tym sądzę ? Kiedy ona leży i czeka na Cytotec (lek stosowany do zabiegu aborcji przyp. red.) Byłam jeszcze wtedy na etapie, że bałam się stracić pracę. Ale byłam też już świadoma tego, co się dzieje. Zaczynał się we mnie odzywać wojownik ale na tamtą chwilę jeszcze to we mnie nie pękło.
Pst !
Miałyśmy oficjalny zakaz rozmawiania z pacjentkami na taki temat. Nieoficjalnie jednak, gdy pacjentka chciała rozwiać wątpliwości i pytała, mówiłam jej, że ma jeszcze czas, by się zastanowić. Przepisy były i są takie, że informacji udzielić może tylko lekarz. Miałam jednak odwagę, mówiłam po swojemu coś w rodzaju: "Przemyśl to jeszcze." Niejedna kobieta odpowiadała: "Ale moje dziecko będzie Downem." Wtedy nie miałam jeszcze wśród bliskich znajomych takich przypadków, że miało się urodzić dziecko z zespołem Downa, a rodziło się zdrowe dziecko. W medycynie zdarzają się pomyłki. Poza tym kocham dzieci z zespołem Downa - są niesamowite, przemądre, czułe i kochające. Nie zgadzam się z tymi kryteriami, które wymyśliliśmy sobie jako ludzie, co znaczy "normalny", a co "nienormalny".
Kredyt do spłacenia
Byłam czarną owcą na oddziale. Nie było mi z tym lekko. Ale nie byłam jedyna. Pracowałam na dyżurach z cudowną Bożeną, która teraz jest oddziałową. Dużo się od niej nauczyłam. Ona też chciała z tym walczyć. Ale ona mówiła mi: "Mam kredyt do spłacenia." Ja też miałam wtedy kredyt, o czym nikomu nie mówiłam. Bałyśmy się stracić pracę. Obie zdecydowanie się nie zgadzałyśmy na to, co się dzieje. Choć fajnie nam się razem pracowało na oddziale, atmosfera była paskudna. Przestało mi się chcieć pracować, zmęczyło mnie to wszystko. 1,5 roku wcześniej napisałam do profesora podanie, że chcę by przeniósł mnie na inny oddział, bo ta sytuacja aborcji godzi mi w klauzulę sumienia. Przez 1,5 roku nie doczekałam się odpowiedzi. W efekcie dogadywali mi, że mi się nie chce pracować, że "każda by tak chciała". Dlaczego musiałyśmy pracować na oddziale, gdzie usuwa się tak wysokie ciąże ? Cholernie źle się z tym czułam.
Czara goryczy
Nigdy nie zapomnę tego momentu, kiedy się we mnie przelało. Miałam pójść do gabinetu zabiegowego, by zanieść lekarzowi Cytotec. To lek, który zabija dziecko w łonie matki. Podajemy go, po czym czekamy na poród martwego dziecka. Pacjentka leżała już na fotelu ginekologicznym, lekarz miał założyć ten lek... Pacjentka cierpi, przechodzi poród, czeka czasem kilkanaście godzin na zabieg "wyskrobania" jamy macicy. Te dzieci nie zawsze rodziły się martwe - niejednokrotnie rodziły się również z odruchami życia (płacz). To było najgorsze, bo należało je zawinąć w serwetkę i wiadomo.... I czekać. To jest obóz koncentracyjny.
Taka "szara" położna nic nie może z tym zrobić. "Mądrzysz się" - słyszałam. Znam swoje miejsce w szeregu i wiem, czym jest pokora. Ale człowiek ma też swoją godność i chciałby wykonywać dobrą robotę za godziwe pieniądze. Ale nie zawsze tak się daje. Przez 1,5 roku prosiłam o przeniesienie na inny oddział. Tym czekaniem doprowadzili mnie do ostateczności. Kiedy poprosili mnie o przyjście do tego zabiegowego, powiedziałam: "Cholera: nie!" Już mi się przelało. Wtedy odmówiłam podania Cytotecu. No i się zaczęło.
Jak oni zdążyli się urodzić, to mieli szczęście
Wiedziałam, że właśnie nadszedł ostatni dzień mojej pracy. Weszłam do dyżurki, wzięłam torebkę i usiadłam. Nasza oddziałowa zadzwoniła po przełożoną i odbył się nade mną sąd. Pod moim adresem leciały najgorsze wyzwiska i niecenzuralne słowa. Co ty wyprawiasz ? Poczułam się jak zbity pies. Po czymś takim uznałam, że teraz mogę sobie tu pozwolić na wszystko, bo i tak już tu nie pracuję. Przyszła przełożona - fajna kobieta, która trochę mnie uspokoiła. Tutaj chcę wspomnieć, że pismo z prośbą o przeniesienie wysłałam wszędzie, na każdy szczebel szpitala, do niej także i oczywiście do profesora. Oddziałowa zarzucała mi, że odmawiam wykonania polecenia służbowego. W praktyce bardzo ciężko jest odwołać się w takiej sytuacji do klauzuli sumienia.
Jeszcze długo po tym, jak już wzięłam tę torebkę, wyszłam z dyżurki i znalazłam się na bardzo długim zwolnieniu, w szpitalu nadal myśleli sobie, że to tylko takie moje "gadanie". Gdy pod koniec zwolnienia lekarskiego zaczęłam załatwiać formalności związane ze zwolnieniem się z pracy, oddziałowa nadal mówiła mi, że chyba się wygłupiam. Powiedziałam, że odchodzę, bo tu jest bagno. Odeszłam, choć kochałam ten szpital, on był taki "mój" - mimo tego, że pracowałam też w innych miejscach. Widocznie tak musiało być.
Kasa, kasa, kasa...
Moja Bożena, z którą miałam dyżury wyznała mi: "Podziwiam cię, gdybym nie miała tych dyżurów, kredytów, to też bym odeszła.". Potem, gdy już odeszłam z pracy, byłam z siebie dumna - że się odważyłam, że nie biorę udziału w tej zbrodni. Każdy zabieg aborcji to konkretne pieniądze. Kasa, kasa, kasa. Choć nie chciałabym o tym mówić, to ona jest tutaj kluczowa.
Wiele osób mówi: "Cóż ja mogę ? Wyrzucą mnie z pracy." Zresztą, cóż tu mówić o "szarej" położnej... Ile problemów miał prof. Hazan... Jednak wiem jedno: warto czasem podejmować decyzje, których się boimy, gdy są to decyzje w słusznej sprawie. Tak naprawdę nic nam nie będzie, nikt nam nic nie zrobi. Najważniejsze jest nasze sumienie. Wiadomo, że pieniądze są ważne, żyjemy na tym świecie, gdzie musimy płacić rachunki. Jestem katoliczką. Ufam. I wiem, że trzeba robić swoje.
Człowiek
Jeśli ktoś ma takie przekonanie o nienarodzonym dziecku: "Jaki to człowiek ?", to kimże ono jest ? Mam na myśli ludzi (?), którzy decydowali o przyjęciach tych pań do zabiegu. Ronald Regan powiedział o nich (i innych) tak: "Jak oni zdążyli się urodzić, to mają szczęście." Przecież takie dziecko to tak samo człowiek. Wciąż za mało jest u nas tej świadomości. My, jako położne, niewiele miałyśmy do powiedzenia. Powoli ta świadomość wśród personelu wzrasta, czasami dopiero się rodzi. Ale wciąż panuje ciche przyzwolenie.
Droga (w kierunku) życia
Po rzuceniu tego szpitala pracowałam w przychodniach, brałam dyżury w innych szpitalach. To były miejsca, gdzie nie musiałam mieć kontaktu z takimi decyzjami, sytuacjami. Nie musiałam o nic walczyć. A teraz mam najpiękniejszą pracę, jaką mogłam sobie wyobrazić. Jestem położną środowiskową. Dziękuję Bogu, że mogę pracować w zgodzie z własnym sumieniem. Nie mam nad sobą profesora, który by mi kazał robić coś, na co się wewnętrznie nie godzę. Tutaj walczę o coś innego. Te spotkania z kilkudniowymi dziećmi są bardzo budujące. Czasem mam taką myśl, że straciłam tyle lat, że wcześniej mogłam zostać położną środowiskową. W tej pracy mam możliwość rozmowy z mamami, które zaszły w ciążę, które się wahają.
Ten moment
Czasami, gdy rozmyślam o przeszłości, o moich własnych ciążach, przypominam sobie pewien moment jeszcze z pracy w szpitalu. Położne uczestniczą w tych terminacjach ciąż poprzez trzymanie wziernika, kiedy lekarz "skrobie". Pamiętam tę chwilę, bodziec, od którego ta świadomość zaczęła mi się rozwijać. Wielokrotnie widziałam te szczątki tego dzieciaczka... Ale w pamięci zostało mi coś innego, nie to, co było doświadczeniem wzrokowym. To spadające po wzierniku i spływające po mojej rękawiczce szczątki dziecka. Ta pamięć poprzez czucie - ja je czułam na swojej dłoni. To jest ciepło - tak charakterystyczne ciepło tego zabijanego dziecka... To zapada i zostaje znacznie głębiej niż jego widok. Ja pamiętam to ciepło do dziś i jest to dla mnie coś takiego, że nie potrafię tego opisać, przekazać. Nikt, kto tego nie doznał, nie jest w stanie sobie tego wyobrazić. To coś przerażającego - to ciepełko, które mogłoby być żywym człowiekiem, mieć zdolności, by uczynić świat lepszym.....
* imiona bohaterek tekstu zostały zmienione.